Zmień na ciemny motyw
Zaloguj się
Zobacz także: Rozkład jazdy MZK »
2018-11-01T08:06:57+01:00
Czw 1 Lis 2018, 8:06
Wszystkich Świętych, czyli cmentarny szał
Wszystkich Świętych, czyli cmentarny szał
   Dzień Wszystkich Świętych – za czasów komuny zwany Dniem Zmarłych – jest czasem pamięci o tych, którzy odeszli już z tego świata. W Polsce Dzień ten jest dniem szczególnym, pełnym zadumy i refleksji nad przemijaniem. W Dniu tym Polacy masowo odwiedzają groby swoich bliski, pamiętają o bohaterach narodowych i o często bezimiennych żołnierzach poległych w różnych okresach walk za Ojczyznę. Nawiedzanie cmentarzy ma w Polsce wielowiekową tradycję i bardzo mocno związane jest z wiarą chrześcijańską. Odwiedzając groby pamiętamy też o tym, aby oprócz kwiatów i zniczy odmówić modlitwę za zamarłych.
     Jeszcze nie tak dawno temu odwiedzanie grobów naszych bliskich miało skromny wymiar. No bo przeważnie zapałało się mały znicz i ewentualnie składało stroik złożony z jodłowych gałązek. Z czasem pojawiły się chryzantemy w doniczkach, ale ponieważ były one stosunkowo drogie mało kto sobie na nie pozwalał. Po jakimś czasie cała ta skromna oprawa zaczęła się zmieniać. Znicze zaczęły być coraz większe, chryzantemy staniały, pojawiły się plastikowe kwiaty. Dzisiaj odwiedzający cmentarze taszczą z sobą naręcza różnobarwnych sztucznych kwiatów i wieńców. Dźwigają torby pełne zniczy różnego kształtu i rozmiaru. A znicze te potrafią być naprawdę ogromne, bo niektóre mają rozmiar wiadra. Są też znicze elektryczne, na baterie. Wszystko to ląduje na grobach, które zaczynają przybierać wygląd kwietnych, pstrokatych, oświetlonych rabatów. Przyjęło się, że im więcej na grobie tym lepiej. Trwa też swoista rywalizacja, kto przyniesie większy znicz, kto przytarga większy plastikowy wieniec. O modlitwie już mało kto pamięta, a i na zadumę też nie ma za bardzo czasu, bo trzeba lecieć do następnego grobu, albo jechać na następny cmentarz.
     Jeżeli już mówimy o zmianach obyczajowości cmentarnej to koniecznie trzeba powiedzieć o tym, że i same groby się zmieniły. Dawniej przeważnie były to groby ziemne z drewnianymi krzyżami. Później pojawiły się krzyże żelazne. Oczywiście były też grobowce mniej lub bardziej okazałe, ale fundowali je sobie ludzie zamożni. Na cmentarzach dominowały groby ziemne. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat sytuacja, jeżeli chodzi o groby zmieniła się radykalnie. Dzisiaj praktycznie nikt nie ma grobu ziemnego. Każdy nawet najbiedniejszy funduje sobie i swojej rodzinie grób z płyt granitowych. Groby z takich płyt wyglądają o wiele lepiej niż groby ziemne, bo są estetyczne i pomysłowo zaprojektowane. Klienci mają do wyboru całą masę różnego rodzaju grobów i grobowców. To, jaki kto sobie grób wybierze uzależnione jest od zasobności jego portfela. Są jednak przypadki, że nawet ludzie, których na ekskluzywny grób nie stać taki grób sobie zamawiają biorąc w banku pożyczki. Czynią tak często dlatego, bo nie chcą odstawać od innych. No bo jak by wglądał ziemny grób pośród wypolerowanych i błyszczących grobów z płyt granitowych i marmurów. Nie bez znaczenia jest też to, że takiego grobu praktycznie nie trzeba sprzątać. Wystarczy zmiotką zmieść kurz i zeschłe liście i ewentualnie przetrzeć płyty wilgotną szmatą. Dawne, ziemne groby trzeba było okopywać i plewić. Kto ma na to dzisiaj czas?
    Przy okazji omawiania zmiany obyczajów cmentarnych należy też wspomnieć, że w ostatnich kilkunastu, no może dwudziestu, trzydziestu lat pojawił się inny sposób chowania zmarłych. Coraz częściej nie chowa się zmarłego, ale jego prochy, bo osoba zostaje skremowana, czyli spalona w krematorium, a rodzina dostaje w urnie to, co po spaleniu pozostało. W związku z tym, że urna jest dużo mniejsza od trumny to na cmentarzu potrzeba o wiele mniej miejsca na jej pochowanie. Pojawiły się więc mini groby, albo groby w których umieszcza się wiele urn. W takim grobie spokojnie można pomieścić całą dużą rodzinę. Ostatnio w Starachowicach pojawiły się specjalne piętrowe tak zwane kolumbaria z niewielkimi komorami na urny. Takie kolumbaria zajmują jeszcze mniej miejsca, bo są piętrowe. Można prognozować, że jeżeli kremacja będzie miała coraz szerszy zakres to powstaną całe piętrowe cmentarze, a te tradycyjne, czyli z granitowymi grobami odejdą w zapomnienie tak jak odeszły cmentarze z grobami ziemnymi. Na marginesie dodam, że na świecie już istnieją cmentarze piętrowe w których można chować zarówno ciała jak i prochy zmarłych. Największy piętrowy cmentarz to Memorial Necropole Ecumenica w Brazylia w mieście Santos. Jest to najwyższy istniejący cmentarz na świecie, bo jego wysokość wynosi 108 metrów. Budynek tego nietypowego cmentarza jest jednym z najwyższych budynków w Brazylii. W jego wnętrzu można pochować około 40 tysięcy osób.  
   Ale wróćmy do obchodów Dnia Wszystkich Świętych. Niestety święto to, tak jak wiele innych świąt, zostało skomercjalizowane. Za tą komercjalizacją stoją producenci szajsu cmentarnego, którzy zrobili sobie z tego niewysychające źródło dochodów. To oni wykreowali modę na gigantomanię cmentarną. To oni dobrze rozeznali psychikę człowieka i wiedzieli jak sprawić, aby ludzie zapragnęli uczcić zmarłych dziesiątkami wieńców i setkami zniczy. Do tego doszła próżność ludzka, która doprowadza do rywalizacji, kto przyniesie na grób więcej. Wszystko to ma wymierne materialne skutki zarówno dla producentów jak i dla nabywców. I w zasadzie wszyscy z tego stanu rzeczy są zadowoleni. Producenci, bo zarobili, a nabywcy, czyli rodziny zmarłych, że uczcili (czytaj zapłacili) za pamięć o swoich bliskich.
    Kilka dni po Wszystkich Świętych jest problem, co z tym, co się na grobach znajduje zrobić. Bo znicze się wypaliły i trzeba by było gdzieś je wynieść. To samo z wieńcami, które po większym wietrze poniewierają się pomiędzy grobami i nie bardzo wiadomo z którego grobu pochodzą. Jedni wynoszą to wszystko do kontenerów, inni upychają gdzieś po kątach, a jeszcze inni nic nie robią, bo pojawią się na cmentarzu dopiero za rok. Ten sam problem co zrobić ze stosami plastikowych wieńców i kwiatów jest po pogrzebie kogoś z rodziny. Bo grób jest dosłownie zawalony plastikiem. Im większa jest rodzina zmarłego, im więcej miał on przyjaciół tym większa jest góra na grobie. Jest faktem, a nie przesadą, że grobu spod tego szmelcu nie widać. Problem może się rozwiąże wraz z ewentualnym rozwojem mody na kremowanie zmarłych i budowę coraz większej ilości kolumbariów. Otóż pod takim kolumbarium nie ma po prostu miejsca na stosy plastikowych wieńców i kwiatów, a także na dziesiątki zniczy. 
    W odróżnieniu od cmentarzy dawnych dzisiejsze cmentarze są smutne, bo są na nich tylko groby i nic więcej. Kiedyś na cmentarzu rosły drzewa, które nadawały cmentarzowi swoistego uroku. Dzisiaj niestety drzewa są masowo wycinane na starych cmentarzach, a na nowych nie sadzi się ich w ogóle. Dzisiejszy cmentarz to w praktyce betonowo-granitowo-marmurowa pustynia. Jedynie stara zabytkowe cmentarze wyglądają inaczej, ale jak powiedziałem drzew na nich wciąż ubywa. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest prosta. Chodzi właśnie o te piękne granitowo-marmurowe groby i grobowce. Korzenie drzew rozsadzają je, a spadające konary uszkadzają. Dlatego drzewa się wycina lub się ich nie sadzi. Gdy były groby ziemne drzewa nikomu nie przeszkadzały, bo w żaden sposób nie naruszały one grobów. Nawet jeżeli drzewo się na grób przewróciło to większej szkody nie narobiło. Wystarczyło wziąć łopatę i grób uformować na nowo. Dzisiaj nikt nie chce, aby jego grób czy grobowiec, za który zapłacił kilkadziesiąt tysięcy złotych był uszkodzony, bo za jego remont trzeba będzie zapłacić duże pieniądze.      
    Warto też wspomnieć o modlitwach za zmarłych. Ta sprawa też został skomercjalizowana. Nie wystarcza nam już modlitwa przy grobie bliskiej nam osoby. Teraz zamawia się msze w kościele, bo to według zamawiającego ma większą wagę. I bardzo dobrze, że się zamawia, bo to też jest formą pamięci o zmarłym. Ale co niektórzy i w tej sprawie idą nie na jakość ale na ilość. Zamawia się wiele (nawet dziesiątki), mszy bo taka jest, jeżeli tak można powiedzieć, moda. Dlaczego tak się dzieje? Ano dlatego, że niejeden sądzi, że Pan Bóg będzie łaskawszy dla zmarłego, gdy mu się opłaci drogę do Królestwa Niebieskiego. Chyba jednak jest to błędne myślenie, bo gdyby tak było to bogaci wchodziliby do tego Królestwa szerokimi bramami, a jak nauczał Pan Jezus łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego.
    Co by nie mówić to dobrze jest, że pamiętamy o tych, których już nie ma wśród nas, bo ta pamięć sprawia, że nie odeszli oni w niebyt. Ta pamięć sprawia, że wciąż żyją oni w naszych myślach i sercach. Miejmy jednak świadomość, że nie najważniejsza w tym wszystkim jest ilość mszy, wieńców i wielkość zniczy. To też jest, owszem ważne, ale w rozsądnych granicach. Niejednokrotnie więcej znaczy jedna położona na grobie róża i zapalny skromny znicz niż dziesiątki barwnych lampionów i stosy plastikowych wieńców.                                                                                               
Jan Seweryn
 
 
 
2018-10-18T18:24:04+02:00
Czw 18 Paź 2018, 18:24
Kogo wybrać, a kogo nie?
Kogo wybrać, a kogo nie?
    Od kilku tygodni trwa gorączka wyborcza. Już za tydzień w wyborach samorządowych wybierać będziemy władze gminne, powiatowe i wojewódzkie czyli tych, którzy będą w dużym stopniu mieć wpływ na naszą lokalną rzeczywistość. Właściwie to kampania wyborcza zaczęła się jeszcze przed kampanią oficjalną, bo rozpoczęli ją pretendenci do fotela prezydenta Warszawy. Media różnej orientacji z dużym zaangażowaniem włączyły się w tę półoficjalną kampanię relacjonując wystąpienia i działania chętnych do rządzenia w Warszawie. Za przykładem Warszawy poszły inne duże miasta – Kraków, Gdańsk, Wrocław i inne – ale w całej Polsce kampania ruszyła z kopyta dopiero po oficjalnym ogłoszeniu terminu wyborów. Jak już do tego zdążyliśmy się przyzwyczaić nastąpił festiwal obietnic, programów i planów, które pretendenci do władzy różnego szczebla zrealizują, gdy zostaną wybrani. Partie polityczne, które co jest oczywiste nadają ton kampanii wyborczej wprost prześcigają się w prezentacjach swoich pomysłów na to, aby mieszkańcom miast i wsi żyło się coraz lepiej. Aby przekonać wyborców, że dany kandydat jest lepszy od konkurenta, za wszelką cenę stara się go zdyskredytować szukając na niego się tak zwanych „haków”. Jeżeli ktoś śledzi co piszą i mówią media to wie jak to wygląda. Każdy stara się mieć „haka” na każdego. Mówi się o łapówkach, defraudacjach, aferach, niemoralnym prowadzeniu się itp. itd. Gdy nie starcza „haków” aktualnych sięga się do przeszłości i wyciąga to, co ktoś kiedyś powiedział lub co zrobił. W niejednym przypadku wciąga się do walki rodziny kontrkandydatów. Wszystko po to, aby jak najbardziej zdołować przeciwnika.
    Ale wróćmy do obietnic wyborczych. Ktoś, kto przeżył wiele kampanii wyborczych na to, co obiecują kandydaci nie zwraca najmniejszej uwagi. Wiadomo przecież, że dla tych, którzy obiecują jest to czysta retoryka niemająca z rzeczywistością nic wspólnego. Myślę, że mało który kandydat na poważnie bierze to, co w kampanii wyborczej mówi. Owszem liczy się z tym, że to i owo zrobi, ale na pewno nie wszystko, bo po pierwsze część z tego, co obiecuje nie leży w jego kompetencjach, a po drugie nie ma worka z pieniędzmi. Dla kandydata najważniejsze jest to, aby wyborcy w obietnice uwierzyli i na niego zagłosowali. A później to już jakoś będzie. Nawet jeżeli z tego, co się obiecywało nic się nie uda zrealizować to i tak przez cztery lata wyborcy nie mogą wybranemu przez siebie prezydentowi czy radnemu nic zrobić. Owszem są procedury odwoływania z funkcji, ale są one skomplikowane i mało skuteczne, a poza tym komu by się chciało tym zajmować. Tak więc wybraniec może się czuć bezpiecznie. Nie twierdzę wcale, że nie ma ludzi, którzy kandydują, bo chcą coś zrobić dla lokalnej społeczności. Na pewno są, ale chyba nie jest ich za wielu. Tu rodzi się pytanie po co ludzie „pchają” się do władzy? Powodów jest kilka. Najważniejszy to ten, że to sama władza pociąga, bo rządzenie to niezwykle przyjemna sprawa. Następny powód to czucie się ważnym, bo można szpanować przed kolegami i rodziną, że jest się radnym lub zajmuje stanowisko w mieście, powiecie czy województwie. Dla niektórych ważna jest też dieta – w przypadku radnego. Inny powód to załatwianie interesów grupy do której się należy. Są przecież w mieście czy powiecie grupy, które funkcjonują w ramach tworzonych przez instytucje samorządowe warunkach. Z punktu widzenia grupy dobrze jest, aby „nasi” weszli w jak największej liczbie do rady miasta czy powiatu, bo będą tam dbać o nasze, czytaj grupy, interesy. Niejeden kandyduje bo liczy, że będzie mógł załatwić sobie lub swojej rodzinie dobre miejsce pracy albo wejść do rady nadzorczej którejś ze spółek podlegających samorządowi lokalnemu. To tylko niektóre przykłady tego dlaczego ludzie kandydują do władz nie tylko lokalnego szczebla.
    To tyle jeżeli chodzi o spojrzenie ogólne. Przejdźmy teraz nasze lokalne podwórko. Co można powiedzieć o wyborach do rady miasta, rady powiatu, sejmiku wojewódzkiego i wyborze prezydenta miasta? Ano można powiedzieć, że słów brakuje i ręce opadają. Jak możemy zauważyć nastąpiło całkowite pomieszanie, jeżeli chodzi o partie polityczne, a właściwie o tych, które te partie wystawiają. Patrząc na listy kandydatów można się mocno zdziwić widząc nazwisko tej czy innej osoby. Starachowice to nie takie duże miasto, więc mniej więcej wie się kto jaką opcję reprezentuje. Dlatego dziwimy się, co ta osoba na danej liście robi skoro w poprzednich wyborach kandydowała z zupełnie innej list. A zdziwienie nasze będzie jeszcze większe, gdy okaże się, że należy ona do konkurencyjnej partii. Jak to zrozumieć? Nie bardzo wiadomo. Są też na listach takie osoby, które jak sobie przypominamy co wybory kandydują z innej listy. Możemy się zastanawiać co nimi kieruje, że tak postępują, ale w tym przypadku odpowiedź jest bardzo prosta. Otóż osobom tym zależy tylko i wyłącznie na tym, aby być wybranym. To, z jakiej listy jest dla nich bez znaczenia. Ktoś może powiedzieć – i takie poglądy co niektórzy głoszą – że w lokalnych wyborach przynależność partyjna nie ma żadnego znaczenia. Jest to pogląd fałszywy, bo jednak znaczenie ma. Przecież to głównie partie polityczne wystawiają listy wyborcze, a jak wiadomo partia to organizacja, która zrzesza ludzi o określonych poglądach. Swoją partię mają liberałowie, narodowcy, ludowcy, komuniści i inni. Wybierając do władz lokalnych ludzi z danej partii w praktyce dajemy tej opcji politycznej władzę. Dlatego nie dziwmy się, że dla liberałów będzie w mieście ważne co innego niż dajmy na to dla ludowców. Nawet jeżeli z listy danej partii wszedł ktoś, kto się z tą partią nie identyfikuje to jednak ma wobec niej dług wdzięczności i czy chce czy nie chce to musi te dług spłacać głosując na posiedzeniach rady tak jak radni którzy do tej partii należą. Są także takie przypadki, że ci którzy uważają, że mają marne szanse na wejście z listy partyjnej tworzą własne komitety wyborcze licząc na to, że głoszone przez nich hasła, że są niezależni sprawią, że wyborcy zrażeni do partii politycznych na nich zagłosują. Tak czynią zazwyczaj starzy wyjadacze, którzy do niejednej partii należeli i z niejednej listy kandydowali.
    Ewenementem – być może w sakli krajowej – są w Starachowicach wybory prezydenta tego miasta. Jeszcze na długo przed kampanią wyborczą ogłoszono, że wybrany zostanie dotychczasowy prezydent czyli Marek Materek. To przekonanie sprawiło, że w zasadzie jest jeden kandydat, bo dwaj jego rywale w praktyce nie będą mieli żadnych szans. Zadziwiające jest to, że główne partie nie wystawiły swoich kandydatów. Nie zrobił tego PiS, nie zrobiła PO ani PSL. Wszyscy poparli Materka. O czym to świadczy? Ano o tym, że starachowiccy politykierzy – bo tak ich trzeba nazwać – są do niczego. No bo jak to wygląda, że partia rządząca nie może wystawić swojego kandydata. Przecież to kompromitacja! Popieranie kogoś kto nie jest członkiem tej partii świadczy o tym, że partia ta w Starachowicach jest bardzo słaba. To samo dotyczy największej siły opozycyjnej czyli PO. Jak to może by że partia, która jeszcze nie tak dawno w Polsce rządziła nie jest w stanie wystawić na kandydata na prezydenta kogoś kto jest jej członkiem. Jest to narażanie się na śmieszność i świadczy, tak jak w przypadku PiS-u o słabości tego ugrupowania. Jak z tego wynika mamy w Starachowicach marnych polityków, a właściwie to politykierów. Okazuje się, że obie te formacje są słabe, nieudolnie zarządzane i w zasadzie nie mają ludzi, którzy byli by w stanie budować silne pozycje tych organizacji. Partie te to kilku krzykaczy, którzy robią wokół siebie dużo szumu, ale jak widzimy niewiele z tego wynika. Ktoś może powiedzieć, że przecież na listach wyborczych mają komplety więc chyba nie jest tak źle. Jeżeli chodzi o listy to nie odzwierciedlają one partyjnej rzeczywistości. Na listy wpisuje się różne osoby, aby tylko były one zapełnione. Większość z tych, którzy kandydują zdobędzie symboliczną ilość głosów, a będą to głosy najbliższej rodziny. Osoby te zupełnie się nie liczą w partyjnych rozgrywkach. Jak powiedziałem punktem honoru każdej poważnej partii powinno być wystawienie własnego kandydata na urząd prezydenta. Jeżeli się tego nie robi to naraża się na lekceważenie i śmieszność, a także pokazuje słabość partii. Aby być dobrze zrozumianym nie twierdzę, że nie należy głosować na Materka. Nie twierdzę także, że Materek jest złym prezydentem, ani nie twierdzę, że jest dobrym. W całej sprawie jest to obojętne. Każdy może mieć własną opinię o nim. Tak jak wcześniej powiedziałem każda poważna partia powinna wystawić własnego mocnego kandydata. Na zakończenie chciałbym zapytać tych, którzy tak gremialnie popierają Marka Materka jak się czują wiedząc, że jego poglądy polityczne rozmijają się z programami ich partii i ich samych. Jak do głosowania na tego kandydata podejdą ci, którzy są członkami lub sympatykami tych partii. Czy przełamią się jak ich liderzy czy nie zagłosują wcale. Będzie to bardzo ciekawe. Kpiąc powiem, że w obecnej sytuacji wszystkie partie nie powinny wystawiać własnych kandydatów do rady miasta, ale powinny gremialnie wejść do komitetu wyborczego Materka bo wtedy miały by szanse na jego plecach wjechać do Rady Miasta. Tak zresztą zrobiło wiele osób, które ni stąd ni zowąd znalazły się w jego komitecie. Cwaniacy ci liczą, że dobre notowania prezydenta sprawia, że jak to się mówi „załapią się”.    
    A teraz odpowiedź na pytanie tytułowe: „Na kogo głosować, a na kogo nie”. Odpowiedź nie jest prosta, ale z całą pewnością nie należy głosować na tych, którzy za wszelką cenę chcą się „załapać” wędrując z partii do partii i z jednego komitetu wyborczego do drugiego. Możemy mieć pewność, że z takich ludzi nie będziemy mieli żadnego pożytku. Nie należy głosować na tych, którzy obiecują przysłowiowe gruszki na wierzbie, bo po co mamy się rozczarować. Nie należy głosować na tych na których się zawiedliśmy, bo jeżeli zawiedliśmy się raz to zawiedziemy się raz kolejny. Głosować należy na ludzi prawych, uczciwych i mających stałe poglądy polityczne. Głosować należy na tych, których postawa i poglądy zbliżone są do naszych, bo wtedy możemy mieć gwarancję, że taki zrozumie nasze oczekiwania. Co by jednak nie mówić to w przypadku Starachowic wybór nie będzie łatwy. No, ale cóż kogoś wybrać trzeba. 
Jan Seweryn   
2018-10-06T16:22:34+02:00
Sob 6 Paź 2018, 16:22
Czy można być człowiekiem?
Czy można być Człowiekiem?
    Pracując na co dzień z ludźmi mam okazję poznać różne ludzkie charaktery, postawy i poglądy. Niejednokrotnie nadziwić się nie mogę jak co niektórzy się zachowują i jak postępują. Wiadomo, że każdy człowiek to indywidualność zarówno w sferze ciała jak i ducha. Mówi się, że nie ma dwóch takich samych ludzi. Nawet bliźniacy, chociaż na pierwszy rzut oka są tacy sami to jednak są różni. Człowiek jako istota obdarzona rozumem powinien wyznawać wartości i zasady, które przypisane są rodzajowi ludzkiemu. Są to między innymi poczucie piękna, wrażliwość, współczucie, uczciwość, honor, godność itp. Cech świadczących o człowieczeństwie jest o wiele więcej, ale wymieniłem te, które w moim mniemaniu są najważniejsze. Czy wszyscy w swoim życiu tymi cechami się kierują? Powinni, ale w rzeczywistości tak niestety nie jest.
    W każdym społeczeństwie są ludzie, którzy albo za nic mają jakiekolwiek zasady, albo zasady te traktują wybiórczo czyli wybierają sobie takie, które są im wygodne. Są też tacy, którzy zachowują się różnie w różnych okolicznościach. Tacy to w rzeczywistości nie mają żadnych zasad no, bo co to za zasady, gdy w jednych okolicznościach człowiek postępuje tak, a w innych zupełnie inaczej. Niejeden człowiek to jakby połączenie dwu osobowości. Są nawet tacy, którzy w jednym organizmie mieszczą kilka diametralnie różniących się od siebie ludzi. Niejednokrotnie się zdarza, że mamy kogoś za porządnego człowieka, a tu nagle dowiadujemy się, że postąpił tak jakbyśmy się tego nigdy po nim nie spodziewali. Przykłady tego, o czym piszę można by mnożyć w nieskończoność. Po człowieku, który nie ma jednoznacznej postawy życiowej wszystkiego się można spodziewać i nigdy się nie będzie wiedziało jak on w danej sytuacji się zachowa. Na człowieka takiego nie można w żadnym wypadku liczyć i nie można na nim polegać bo jest on nieprzewidywalny.   
   Niejednokrotnie możemy zaobserwować jak ten czy tamten godzi rzeczy nie do pogodzenia. No bo w domu jest, że go do rany przyłóż, a gdy przychodzi do pracy jest zupełnie innym człowiekiem. W domu użala się nad złamanym paznokciem żony, a w pracy będąc kierownikiem zwalnia matkę, która ma niepełnosprawne dziecko. Inny ma możliwość dania swojemu podwładnemu stałej umowy o pracę, ale nie czyni tego ze złośliwości, bo ten podwładny kiedyś źle się o nim wyraził, albo niedokładnie wykonał jego polecenie. Co ciekawe to taki pójdzie do kościoła – bo przeważnie jest katolikiem – i nawet mu przez myśl nie przejdzie, że ze swojego postępowania powinien się wyspowiadać, odprawić pokutę i czym prędzej naprawić zło, które uczynił. Ale on tego nie zrobi! On pogodzi tę swoją złośliwość z klęczeniem przed ołtarzem! A iluż jest takich, którzy mogą pomóc drugiemu człowiekowi, ale nie pomogą? Chociażby takie zbieranie plastikowych zakrętek. Ta forma pomocy nic nie kosztuje, bo zakrętki w ten czy w inny sposób trzeba się pozbyć. Można to zrobić wyrzucając ją do śmietnika albo przekazać do punktu zbiórki. Większość ludzi jednak wybiera pierwszy sposób czyli wyrzuca do śmietnika. A przecież za te zakrętki kupuje się sprzęt rehabilitacyjny lub wózki inwalidzkie dla osób potrzebujących tych urządzeń. A czy wszyscy odpiszą 1% podatku na jakiś zbożny cel? Ależ skąd. Czy to człowieka coś kosztuje? Zupełnie nic nie kosztuje bo ten 1% i tak trzeba zapłacić. Weźmie go Państwo i wykorzysta według własnego widzi mi się. A czy nie lepiej zainteresować się komu by te pieniądze pomogły i przekazać je samemu konkretnej osobie czy jakiejś fundacji pożytku publicznego? Tych, którzy potrzebują pomocy jest cała masa. Media cały czas informują, że potrzebne są pieniądze na jakieś kosztowne operacje czy na drogie leki. Niestety chociaż każdy z nas rozlicza się z podatku to ogromna liczba podatników nie wykorzystuje szansy aby pomoc komuś poprzez przekazanie tego 1% swojego podatku. Ktoś może powiedzieć, że co to za pieniądze ten 1%. Racja że jest to niedużo w przypadku jednej osoby, ale wygląda to zupełnie inaczej, gdy na przykład 100 tysięcy podatników przekaże swój odpis dla tej jednej wybranej przez siebie osoby. A czy każdy z nas da przysłowiowy grosz na którąś ze zbiorek organizowanych przez różne fundacje czy organizacje? Niejeden powie, że go nie stać na 1, 2 czy 5 złotych, ale na piwo czy paczkę papierosów to go stać. Nie mówię, że nie powinno się wypić piwa. Wcale nie. Piwo jest po to, aby się go napić, ale nigdy nie jest tak, abyśmy nie mogli znaleźć złotówki na wrzucenie do puszki. Ostatecznie można sobie tego piwa raz na jakiś czas odmówić.
    Inną sprawą jest złośliwość ludzka. Złośliwość ta jest w praktyce irracjonalna, bo w efekcie nic złośliwcowi nie daje, no może poza satysfakcją. Kolejna sprawa to mściwość. Dla mnie jest nie do pojęcia, jak można mścić się za jakąś przykrość czy faktycznie doznaną lub wyimaginowaną krzywdę. Owszem niejednokrotnie jest nam trudno nie „zrewanżować” się komuś kto nas oszukał, okradł lub przyczynił się do tego, że ponieśliśmy stratę materialną lub uszczerbek na honorze. No bo jeżeli ktoś nie oddał nam jakiejś kwoty pieniędzy i ani myśli jej oddawać to naturalnym jest, że budzi się w nas chęć wyrwania mu portfela, odebrania swoje krwawicy i „nakładzenia” oszustowi po ryju. A gdy na dodatek widzimy jak ten oszust ze złożonymi pobożnie rękami idzie do komunii to czy nie rodzi się w nas bunt i czy nie chodzi nam po głowie, aby wywlec go za krawat ze świątyni i z hukiem spuścić ze schodów? Nie czynimy jednak tego, bo nam nie pozwala na to honor. Tłumaczymy sobie, że ja nie zbiednieję a on się nie wzbogaci, a po drugie to może sam los go za naszą krzywdę pokara. Są jednak ludzie, którzy żadnego nawet najmniejszego przysłowiowego nadepnięcia na odcisk nie darują. Niejednokrotnie jest tak, że zemsta ta wielokrotnie przewyższa to, czego dana osoba doznała. Mściwość jest cechą, która powoduje, że błaha sprawa urasta do gigantycznych rozmiarów. Jest ona powodem wielkich konfliktów pomiędzy ludźmi, a nawet wojen pomiędzy narodami. W swoim najbliższym otoczeniu możemy znaleźć wielu, którzy cechę mściwości posiadają. Posiadanie tej cechy nie jest uzależnione od statusu społecznego, wyksztalcenia i zajmowanego stanowiska. Faktem jednak jest, że im kto wyższe stanowisko zajmuje tym jego mściwość ma większe pole rażenia. Kolejna sprawa to obojętność. Jest bardzo wiele osób, które są obojętne na problemy innych ludzi. Niejeden obojętny jest na problemy członków bliższej i dalszej rodziny, kolegów z pracy, sąsiadów nie mówiąc już o kimś obcym, ale o którego problemach słyszał. Na początku tego roku miałem przykład takiej obojętności. Jechałem ulicą 1-ego Maja i skręcałem w dół w ulicę Radomską. Tuż za rondem za chodnikiem na skarpie leżał człowiek. Mijało go dziesiątki samochodów, mijali przechodnie co niektórzy zapatrzeni w smartfony i odizolowani od świata słuchawkami w uszach. Nikt się nie zainteresował tym człowiekiem. Nie widomo czy był chory czy pijany. To nie ważne. Faktem jest, że na dworze było minus trzy stopnie. Zadzwoniłem na policję przyjechali i zajęli się nim.  
    Aby nie kończyć pesymistycznie powiem, że jednak jest wielu ludzi, którzy są wrażliwi, uczciwi, nieobojętni.  Dobrze by było, aby było ich jak najwięcej. Starajmy się więc abyśmy i my w tym gronie się znaleźli. Nie czekajmy aż ktoś się do nas o pomoc zwróci, bo wiele osób pomocy potrzebujących nigdy o pomoc nie poprosi, bo się wstydzi, bo nie chce się narzucać albo pogodziło się już ze swoim losem i nie widzi wyjścia z zaistniałej sytuacji. Bierzmy też pod uwagę to, że może się zdarzyć, że sami kiedyś pomocy możemy potrzebować. Życie jest nieprzewidywalne i niesie wiele zawirowań. Często jest tak, że z dnia na dzień możemy stracić wszystko: mieszkanie, majątek czy zdrowie. Dobrze by wtedy było, aby ktoś do nas wyciągnął rękę i nam pomógł. Ale aby tak się stało my musimy też komuś pomóc. Musimy po prostu być człowiekiem dla drugiego człowieka.  
                          
Jan Seweryn
 
2018-09-23T17:53:19+02:00
Nie 23 Wrz 2018, 17:53
Walka z bezrobociem czyli droga donikąd
Walka z bezrobociem czyli droga donikąd
 
     Jest takie powiedzenie, że praca uszlachetnia. Co by jednak nie mówić to przytłaczająca większość z nas pracuje nie po to, aby się uszlachetnić, ale po to, aby zarobić na życie. Podejrzewam, że gdyby nie to, że nie pracując skazujemy siebie na pewną śmierć głodową, to całe rzesze ludzi omijałyby pracę szerokim łukiem. Tak, więc ludzie podejmują pracę, bo są do tego zmuszeni i niech nikt nie mówi, że pracuje, bo lubi to robić. Owszem są zajęcia, które lubimy wykonywać, ale w zdecydowanej większości nie przynoszą nam one dochodu, dlatego należy je traktować, jako hobby. Dobrze jest, gdy mamy komfort wyboru pracy, gdy możemy sobie wybrać czym chcemy się zajmować, aby zarobić na swoje utrzymanie. Niestety jest to komfort, który dotyczy bardzo niewielu, bo większość z nas bierze prawie każdą pracę jaka mu się nawinie. Dzieje się tak dlatego, że panuje ogromny deficyt miejsc pracy. Z bezrobociem próbuje się walczyć na różne sposoby, ale wydaje mi się, że jest to walka z góry skazana na niepowodzenie. W zwalczaniu bezrobocia „wyspecjalizowali” się głównie politycy, a szczególna ich aktywność w tym temacie przypada na okresy kampanii wyborczych. Wtedy to kandydaci do władzy różnego szczebla przekonują obywateli ile to zostanie stworzonych miejsc pracy, gdy oni i ich partia dojdą do władzy. Partie wprost licytują się w rzucaniu cyframi. Przeważnie są to jednak tak zwane obietnice wyborcze, które nigdy nie będą zrealizowane. Inną sprawą jest to, że bezrobocia nikt nigdy nie zlikwiduje chociażby się nawet nie wiem jak starał. Można nawet z ogromną dozą pewności stwierdzić, że bezrobocie będzie się coraz bardziej zwiększać.
     Przyczyn powstawania bezrobocia jest bardzo wiele, a jedną z nich jest postęp techniczny. To różnego rodzaju maszyny i komputery kradną nam miejsca pracy. Jest oczywiste, że rozwój techniki ma na celu zwiększenie wydajności pracy, poprawę jakości, zmniejszenie uciążliwości pracy, poprawę bezpieczeństwa, ułatwienie w dostępie do różnego rodzaju dóbr i informacji itp. itd. Niestety negatywnym skutkiem postępu technicznego jest ubytek miejsc pracy. No, bo jedna maszyna potrafi zastąpić kilku a nawet kilkudziesięciu pracowników. Przykład z naszego starachowickiego podwórka. Dwadzieścia lat temu w Fabryce Samochodów Ciężarowych były wiertarki, frezarki, tokarki i szlifierki, a każdą z tych maszyn obsługiwał jeden pracownik. Wszystkie te maszyny potrzebne były, aby wykonać daną część będącą jednym z elementów STARA. Na wiertarce wiercono otwory, na tokarce i frezarce nadawano detalowi odpowiedni kształt, a na szlifierce precyzyjnie szlifowano odpowiedni wymiar. Pracę miało przynajmniej czterech pracowników. Dzisiaj nie ma już FSC, ale jest MAN w którym nie ma wiertarek, tokarek, frezarek i szlifierek, ale za to są tak zwane centra obróbcze. Są to duże maszyny, które z powodzeniem zastępują wszystkie wyżej wymienione obrabiarki. Centrum obróbcze obsługuje jeden pracownik, a pozostali trzej są zbędni. Mało tego. Ten jeden pracownik jest w stanie obsługiwać kilka centr eliminując w ten sposób kolejnych pracowników. Przykład inny to sklep samoobsługowy. Tam klient sam siebie obsługuje. Sam wybiera towar, ładuje go do koszyka lub wózka, wiezie do kasy wyładowuje i płaci – coraz częściej kartą. Ale są już takie sklep, że i kasa nie jest potrzebna! Klient idzie z wózkiem do specjalnego automatu, sam skanuje kody kreskowe wybranych przez siebie towarów, wkłada pieniądze lub kartę bankomatową w otwór automatu i zabiera towar. Taki automat potrafi nawet wydać resztę z banknotu zbyt wysokiego nominału. A dawniej było wiele ekspedientek, które podawały towar, ważyły, pakowały i inkasowały pieniądze. Teraz te ekspedientki są zbędne. Klient obsługuje się sam. Inny przykład to bankomaty. Nie trzeba iść do kasy bankowej, aby pobrać pieniądze, bo wystarczy wsunąć kartę do maszyny, a pieniądze z niej wyskoczą. Kasjerki tak jak ekspedientki są zbędne. Kolejny przykład to myjnie samoobsługowe? Wrzucasz pieniądze i sam sobie myjesz samochód. Nie potrzebna jest żadna obsługa. Są już takie zakłady w których w procesie produkcyjnym nie uświadczysz człowieka. Wszystkie czynności wykonują roboty. Robot taki może pospawać karoserię samochodu, następny robot, tym razem lakierniczy, precyzyjnie ją pomaluje, a inne roboty są w stanie zamontować szyby i inne elementy samochodu. Człowiek jest w takiej firmie potrzebny jedynie po to, aby zaprogramować owe roboty. Aby być uczciwym to jednak nie wszystkie (jeszcze) czynności przy montażu samochodu wykonują roboty, bo ludzie też muszą mieć w to swój wkład, ale kwestią czasu jest, że i te czynności roboty przejmą. Co to oznacza? Ano to, że człowieka w takiej firmie będzie można spotkać jeszcze rzadziej. A zobaczmy jak rozlewa się napoje do butelek. Proces ten jest praktycznie w 100% zautomatyzowany i przebiega tak szybo, że trudno zauważyć, kiedy butelka zostaje napełniona, zakapslowana i oklejona nalepkami. Wszystkie te przykłady – a można je mnożyć w nieskończoność – dobitnie potwierdzają to o czym mówię czyli, że postęp techniczny eliminuje miejsca pracy.
     To, że ubywa miejsc pracy nie było by czymś negatywnym, bo jak powiedziałem, zdecydowana większość z nas bez pracy mogłaby się z powodzeniem obejść, gdyby nie fakt, że ci, którzy nie mogą znaleźć zatrudnienia nie mają pieniędzy na swoje utrzymanie. Bezrobotni są jak gdyby ludźmi w społeczeństwie zbędnymi. Bo nie dosyć, że nie wytwarzają żadnych dóbr i nie przynoszą żadnego dochodu to jeszcze mają wobec państwa roszczenia w postaci zasiłków, pomocy społecznej itp. I co najgorsze, przez co niektórych – oczywiście tych, którzy mają pieniądze – są, jako zbędni traktowani. Stąd pomysły aborcji i eutanazji czyli eliminowania ludzi zbędnych. A jak powiedziałem tych zbędnych będzie coraz bardziej przybywać, bo takie są skutki postępu technicznego, dlatego czy to się nam podoba czy nie musi nastąpić zmiana podejścia do człowieka. Nikt nie może być traktowany jako zbędny.
     Oczywiście nie jestem przeciwko postępowi technicznemu, ale uważam, że z tego postępu powinni korzystać wszyscy ludzie, a nie tylko właściciele fabryk, banków czy sklepów. Jest wiadome, że jeżeli maszyna zastąpiła kilku ludzi to właściciel maszyny zyskał te pieniądze, które musiał by wypłacić tym, którzy poprzednio obsługiwali maszyny, które zostały wyeliminowane. Właściciela jednak zupełnie nie obchodzi los tych, których zwolnił, bo według jego mniemania byli oni zbędni. I to można zrozumieć. Nie do zaakceptowania jednak jest to, że ludzi pozostawia się bez środków do życia. Czy jest jakieś wyjście z tej sytuacji? Oczywiście, że jest i jest ono bardzo proste. Musi nastąpić inny podział pracy i inny podział zysków z tej pracy. Aby nie ubywało miejsc pracy należałoby skrócić czas pracy na przykład do trzech czy czterech dni w tygodniu, obniżyć wiek emerytalny czy wydłużyć urlopy. Wszystko to spowodowałoby, że można by było zatrudnić większą ilość ludzi. To się oczywiście będzie wiązało ze zmniejszonymi dochodami różnych środowisk, ale na rozwoju techniki skorzystają wszyscy. Jest więcej niż pewne, że takie rozwiązania napotkają zdecydowany opór tych, którym w ich mniemaniu chce się część dochodów zabrać, ale innego wyjścia nie ma. Nie może bowiem być tak, że jedni mają miliardy dolarów i tony złota, a inni przymierają głodem.
     Pozbawieni środków do życia ludzie buntują się, manifestują, strajkują i apelują do przedstawicieli rządów domagając się likwidacji bezrobocia. Jedne rządy starają się coś w tej sprawie robić, inne udają, że coś robią, a jeszcze inne nie robią nic. Jednak efekty tych działań są mizerne, bo inne być nie mogą ze względów o których wcześniej powiedziałem. Utrzymywanie obecnego stanu, jeżeli chodzi o podział pracy i zysków jest drogą donikąd. Bezrobocie będzie się wciąż zwiększać i nikt na to nic nie poradzi. Jedynym rozwiązaniem jest zmiana myślenia wszystkich ludzi, a szczególnie tych, którzy mają wpływ na decyzje o charakterze globalnym. Jeżeli to nie nastąpi to ciągle będą to działania, które niczego nie rozwiązują i niczego nie załatwiają.                                          
Jan Seweryn
 
 
2018-09-10T07:59:18+02:00
Pon 10 Wrz 2018, 7:59
„Solidarność” – wygrana czy przegrana?
„Solidarność” – wygrana czy przegrana?
   W historii Polski jest wiele dat, które są kamieniami milowymi w jej rozwoju. Do dat takich należą między innymi: rok 966 w którym był chrzest Polski, rok 1410 czyli Bitwa Pod Grunwaldem. Ważne są daty powstań (kościuszkowskie, listopadowe, styczniowe), daty rozbiorów, rok 1920 czyli Bitwa Warszawska i obrona przed nawałą bolszewicką. Nie można zapomnieć o datach wybuchu I i II wojny światowej i Powstaniu Warszawskim. W najnowszej historii taką ważną datą jest sierpień 1980 roku. W połowie sierpnia tego roku na Wybrzeżu wybuchły strajki, które doprowadziły do powstania niezależnych od komunistycznej władzy związków zawodowych. Władza długo wzbraniała się przed wyrażeniem zgody na realizację tego postulatu strajkowego. W końcu jednak widząc determinację strajkujących postanowiła pójść na ustępstwa, ale jak przyszłość pokazała były to ustępstwa taktyczne. W przeciągu kilku miesięcy nowa organizacja związkowa – a w rzeczywistości ruch społeczny, który przybrał nazwę „Solidarność” – liczyła dziesięć milionów członków. Od samego momentu powstania „Solidarność” toczyła walkę jak by to można powiedzieć na wszystkich frontach. Walczono o płace, lepsze warunki pracy, sprawiedliwość, prawdę i wolności obywatelskie. Ludzie poczuli, że mają coś do powiedzenia i to poczucie sprawiało, że unosiła ich euforia i wiara w to, że wszystko można zmienić łącznie ze znienawidzonym ustrojem komunistycznym. Jak pokazała niedaleka przyszłość była to wiara naiwna. Komuniści nie mieli najmniejszego zamiaru dzielić się władzą nie mówiąc już o jej oddawaniu. Od samego początku „Solidarność” i jej poczynania była bacznie obserwowana przez komunistyczne służby specjalne. Ponadto Związek był dogłębnie inwigilowany przez umiejscowionych we wszystkich jego strukturach tajnych współpracowników. Tu warto wspomnieć, że strajkiem w Stoczni Gdańskiej kierował Lech Wałęsa TW „Bolek”, strajkiem w Stoczni Szczecińskiej Marian Jurczyk TW „Święty”, a Porozumienia Jastrzębskie podpisywał Jarosław Sienkiewicz oskarżany o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa i usunięty z przywództwa Jastrzębskiej „Solidarności”. Lata od sierpnia 1980 roku do grudnia 1981 roku to czas bardzo burzliwy. Mnożyły się strajki, odbywały się demonstracje i manifestacje. Część z nich była prowokowana przez władzę, która zainteresowana była wzrostem napięcia i destabilizacją w kraju. W jej planach miało to usprawiedliwiać rozprawę w „Solidarnością”. A jak wiadomo rozprawa ta planowana była już w chwili podpisania porozumień sierpniowych. Jednak nikt o tym nie wiedział poza najściślejszym gronem komunistycznych dygnitarzy. To, co się działo w Polsce bacznie obserwowali towarzysze w Związku Radzieckim, a także służy specjalne z innych krajów tak zwanej demokracji ludowej. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, bo ludziom wydawało się, że upadek komuny jest coraz bliższy. Bo tak to wyglądało. Komuniści stracili pewność siebie, zamierała działalność podstawowych organizacji partyjnych, a część towarzyszy wpisywała się z PZPR i zapisywał do „Solidarności”. Jak błędne to były rachuby pokazała nieodległa przyszłość.
   13 grudnia 1981 roku to dzień ogłoszenia stanu wojennego i rozbicia „Solidarności”. Tysiące najaktywniejszych działaczy „Solidarności” internowano, zlikwidowano struktury związkowe i ograniczono prawa obywatelskie. Rozprawa z dziesięciomilionową „Solidarnością” poszła bardzo łatwo. Wprawdzie w różnych częściach kraju wybuchły strajki, ale były one nieliczne i szybko były likwidowane. Komunistyczna władza posunęła się nawet do użycia. Strzelano na Wybrzeżu i na Śląsku. Najtragiczniejszy przebieg miały wydarzenia w Katowicach w kopalni „Wujek”. Tam 16 grudnia oddziały specjalne otworzyły do strajkujących górników ogień. Zginęło dziewięciu górników, a kilkudziesięciu zostało rannych. W kraju zapanowała psychoza strachu. Wydawało się, że definitywnie zakończono istnienie Związku. Tak jednak nie było. Część działaczy zeszła do podziemia i prowadziła działalność konspiracyjną polegającą na wydawaniu prasy podziemnej, drukowaniu ulotek, organizowaniu manifestacji i strajków. W rocznice podpisania porozumień sierpniowych, a także w miesięcznice wprowadzenia stanu wojennego w całym kraju odbywały się wielotysięczne demonstracje. Dochodziło do starć z milicją i walk ulicznych. Znów byli zabici, ranni i aresztowani. Do trzytysięcznej manifestacji doszło także w Starachowicach. Było to 31 sierpnia 1982 roku. Przez pierwsze dwa, trzy lata działalność opozycyjna miała szeroki zasięg, ale wraz z upływem czasu energia ludzi zaangażowanych w nią zaczęła słabnąć. Następowało zmęczenie. Spora część najaktywniejszych działaczy „Solidarności” nie widzą dla siebie miejsca w komunistycznej Polsce wyjechała z kraju. Było to znaczne upuszczenie krwi „Solidarności”. Do wyjazdów tych wręcz nakłaniała Służba Bezpieczeństwa chcąc się w ten sposób pozbyć przeciwnika politycznego. Wyjeżdżający otrzymywali tak zwany „bilet w jedną stronę”, co oznaczało, że już nigdy do Polski nie wrócą. Ze Starachowic wyjechali Jerzy Nobis, Jacek Sadowski, Adam Mazur, Waldemar Witkowski i Andrzej Radecki.  
   W roku 1988 w maju i sierpniu w wielu punktach kraju znów wybuchły strajki. Mając dzisiejszą wiedzę można przypuszczać, że były one sprowokowane, bo okazuje się, że już wcześniej różne środowiska opozycyjne zaczęły się z komunistami układać. Były jakieś nieformalne spotkania, jakieś rozmowy, a wszystko to miało na celu odrodzenie „Solidarności” i reformy w kraju. Nie miała to być jednak „Solidarność” z lat 1980-1981 ta buntownicza, antykomunistyczna, patriotyczna i katolicka. Ale potulna, popierająca władzę, akceptująca jej poczynania i jak powiedział Bronisław Geremek bez Matki Boskiej w klapie. Taka „Solidarność” była potrzebna, aby przeprowadzić reformy gospodarcze, dzięki którym komuniści mieli utrzymać władzę i przejąć majątek narodowy. Żeby to osiągnąć władzy potrzebne były strajki, aby stworzyć pozory, że to pod strajkowym pistoletem ugięła się i poszła na ustępstwa. Potem były obrady Okrągłego Stołu (od 6 lutego do 5 kwietnia 1989 roku) i dogadanie się z komunistami. Do obrad tych niedopuszczeni zostali radykalni działacze związkowi. Prym w rozmowach z komunistami wiódł Lech Wałęsa. Niepoślednią rolę odgrywali Geremek, Michnik, Kuroń i inni przedstawiciele lewicy laickiej. Pito wódkę, prawiono sobie komplementy, żartowano i dzielono się władzą. Wcześniej tak jakby komuna chciał pokazać, że jest silna i może wszystko zamordowano dwóch patriotycznie zaangażowanych księży: 20 stycznia Stefana Niedzielaka, a 30 stycznia Stanisława Suchowolca. 4 czerwca 1989 roku odbyły się tak zwane wybory kontraktowe. Po wyborach powołano rząd Tadeusza Mazowieckiego, który zapoczątkował przemiany gospodarcze. W miesiąc po wyborach (11 lipca) zamordowano kolejnego politycznie zaangażowanego księdza Sylwestra Zycha. Było to pokazanie siły, a jednocześnie ostrzeżenie dla opozycji. Rząd Tadeusza Mazowieckiego z werwą zabrał się za reformowanie Polski. Nastąpiła masowa wyprzedaż zakładów i ich likwidacja. Następowały masowe zwolnienia. Galopowały ceny. Znacznie pogorszyło się życie mieszkańców. Aby to usprawiedliwić mówiło się, że najpierw musi być gorzej, aby później było lepiej. Wobec tego, co się działo odrodzona „Solidarność” przyjęła postawę bierną i w zasadzie nie reagowała, a nawet jak to się wtedy mówiło trzymała nad rządem parasol ochronny. Niestety to, co się działo uderzało bezpośrednio w Związek, bo wraz ze wzrostem bezrobocia ubywało członków „Solidarności”, a sam Związek był obarczany negatywnymi skutkami przemian i miał coraz mniejszy wpływ na otaczającą go rzeczywistość.
    W Starachowicach tak jak w całym kraju w roku 1980 pracownicy podjęli działania, aby utworzyć „Solidarność”. Rolę wiodącą w tym tworzeniu miała Fabryka Samochodów Ciężarowych, która była największym zakładem w mieście i jednym z największych w województwie. W roku 1981 „Solidarność” w FSC liczyła ponad 13 tysięcy członków. Wydawało się, że Związek jest silny, ale jak pokazała przyszłość silny nie był, bo gdy ogłoszono stan wojenny żadnego oporu w FSC nie było. Później były próby działalności konspiracyjnej, ale nie miały one jakiegoś znaczącego rozmiaru i znaczenia. Po przemianach ustrojowych Związek w FSC odtworzono. Niestety zakład zaczął podupadać, następowały zwolnienia, co przekładało się na ilość członków Związku.  
    Dzisiaj mówi się, że „Solidarność” obaliła komunę i doprowadziła do zmian ustrojowych i gospodarczych. Jest w tym trochę prawdy, ale tylko trochę. Komuna nie została obalona, ale przepoczwarzyła się, a jeżeli chodzi o przemiany gospodarcze to na pewno nie o takie strajkującym robotnikom chodziło. Związek przez to, że afirmował to, co się w latach tak zwanej transformacji ustrojowej działo poniósł ogromne koszty i stracił na znaczeniu. Polityczne zaangażowanie się „Solidarności” miało bardzo negatywny wpływ na wizerunek Związku, co w pewnych kręgach utrzymuje się do dzisiaj. Niestety u niektórych działaczy związkowych ciągoty do angażowania się w politykę występują w dalszym ciągu. Smutne jest to, że nie wyciągnęli oni żadnych wniosków z tego, co się wcześniej wydarzyło.  
    W tym miejscu należałoby się zastanowić jak to się stało, że Związek Radziecki pozwolił na to, aby w sferze jego wpływów doszło do tego, że powstała „Solidarność”. Zastanowić się też trzeba nad tym jak to możliwe, że powstanie związku popierali tacy antyzwiązkowi politycy jak Margaret Thatcher i Ronald Regan? Przecież wiadomo, że Thatcher brutalnie rozprawiała się z angielskimi związkami zawodowymi skąd, więc ta jej sympatia do polskich związków? Ano pewnie stąd, że wbrew obowiązującym obecnie poglądom politykom tym nie chodziło wcale o dobro Polaków, ale wykorzystanie „Solidarności” w walce z komunizmem. Chodziło o zmianę ustroju, a przez to otworzenie rynków zbytu i wprowadzenie do Polski i innych krajów socjalistycznych własnego kapitału i przejęcie zakładów, firm i banków. Nie jest wykluczone, że były też jakieś tajne układy z ZSRR, bo przecież i tam następowały przemiany polityczne w ramach prowadzonej przez Michaiła Gorbaczowa „pierestrojki”. W wyniku tych przemian nie tylko w Polsce i ZSRR, ale także w innych krajach „demokracji ludowej” dokonano przemian ustrojowych i politycznych. Dokonało się także to, co się chyba nigdy dokonać nie miało, a więc zjednoczenie Niemiec. Wszystko to stało się prawie, że bezboleśnie. Nie doszło do starcia militarnego pomiędzy Wschodem i Zachodem, co niektórzy przewidywali. Na szczęście wojną, która z pewnością była by wojną totalną nie były zainteresowane zarówno ZSRR jak i USA i inne mocarstwa światowe. Wydaje się, że to, co się działo w Europie w latach osiemdziesiątych było efektem prowadzonej przez światowe mocarstwa geopolityki. Polska i „Solidarność” była jednym z elementów tej polityki z czego niestety nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy. To, że Polacy pragnęli wolności, że chcieli być gospodarzami we własnym kraju jest bezdyskusyjne. Również bezdyskusyjne jest to, że „Solidarność” kierowała się szlachetnymi ideami i miała wzniosłe cele. Niestety tak jak to nie raz w naszej historii bywało została ona wykorzystana do celów o których większość jej członków nawet nie myślała. Warto też obalić mit, że „Solidarność” chciała obalić komunę. Tezę taką głosi Lech Wałęsa, który wręcz twierdzi, że on to dokładnie zaplanował a później zrealizował. Jest to bredzenie delikatnie mówiąc. W czasie strajków sierpniowych i w latach następnych nikt o zdrowych zmysłach nawet nie pomyślał o tym, aby komunę obalać, bo była ona silna i większość Polaków uważała, że może ją unicestwić jedynie wojna atomowa. Strajkującym robotnikom chodziło o poprawę warunków materialnych i poszerzenie wolności obywatelskich. Taka jest prawda.        
   Teraz zajmijmy się obecną kondycją Związku. Niestety nie jest ona najlepsza, a to ze względu na anachroniczną strukturę, która może i dobra była w czasach komunizmu, ale nijak nie przystaje do obecnej rzeczywistości. Obecna „Solidarność” ma dwie struktury: jedną regionalną, a drugą branżową. Struktury te zachodzą na siebie, co powoduje, że nie bardzo widomo, kto za co odpowiada i jakie ma kompetencje. Te dwie jak gdyby równoległe struktury to zawyżona ilość etatów, to dodatkowe biura i dodatkowe wydatki. Zupełnym nieporozumieniem są tak zwane delegatury w każdym mieście powiatowym. Utrzymywanie delegatur to kolejne koszty, a prawdę mówiąc marnowanie pieniędzy. Jako przykład weźmy Starachowice. W mieście jest około 2400 członków „Solidarności”. 50% to związkowcy zrzeszeni w Międzyzakładowej Organizacji Związkowej w MAN BUS (MAN, PKC i Apleona). Organizacja ta jest w pełni samodzielna i nie potrzebuje Regionu a tym bardziej delegatury. Dobrze radzą sobie inne mniejsze starachowickie organizacje związkowe a więc: oświata, służba zdrowia i Animex. Pozostaje kilka niewielkich komisji zakładowych, które też jakoś sobie radzą. Po co więc delegatura i człowiek, szef delegatury, zatrudniony na pełny etat? Nie wiadomo. Takich delegatur jest w Polsce setki. To się powinno natychmiast zmienić. Delegatury powinny być zlikwidowane, a Związek powinien mieć strukturę, albo regionalną albo branżową ze wskazaniem na tę ostatnią. Niestety nic nie zapowiada, aby się to w najbliższym czasie miało zmienić. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest brak kadencyjności w Związku. Znaczna część działaczy związkowych pełni funkcje związkowe nawet przez trzydzieści lat i ani myśli z nich zrezygnować, chociaż niejednokrotnie osiągnęli wiek emerytalny. Najgroźniejsze dla „Solidarności” jest to, że nie następuje zmiana pokoleniowa. Mówi się, że „Solidarność” jest związkiem jednego pokolenia. Aby się to nie stało należy wprowadzić kadencyjność i ograniczyć do 65 lat wiek sprawowania funkcji związkowych, co spowoduje dojście do głosu ludzi młodych, a przez to rozwój Związku. Należy także zmienić ordynację wyborczą i usunąć jak najszybciej punkt mówiący o kandydowaniu z biernego prawa wyborczego. W chwili obecnej jest tak, że nawet jeżeli ktoś nie zostanie wybrany w swojej macierzystej organizacji związkowej to może kandydować do każdej struktury związkowej po zebraniu odpowiedniej ilości głosów delegatów na WZD. To jest chore! Jeżeli kogoś nie wybrano to nie wybrano. Widocznie były jakieś powody. Muszę z przykrością powiedzieć, że w fatalnym stanie jest informacja wewnątrzzwiązkowa. Chociaż „Solidarność” ma swój tygodnik noszący tytuł „Tygodnik Solidarność” to niestety niewiele się z niego można o „Solidarności” dowiedzieć. Tygodnik ten powstał w roku 1981 i był jak by to można powiedzieć organem prasowym „Solidarności”. Niestety dzisiejszy „Tygodnik Solidarność” zmienił zupełnie profil i stał się pismem społecznopolitycznym w którym informacja związkowa stanowi margines marginesu. Skąd więc pracownicy w tym członkowie „Solidarności” mają czerpać wiedzę o Związku?  Na pewno nie z „Tygodnika Solidarność”. Niestety przywódcy związkowi zupełnie nie rozumieją jak ważna sprawą jest informacja. W Starachowicach jedynie MOZ „Solidarność” w MAN BUS wydaje gazetkę związkową pod tytułem „Wiadomości Związkowe” w której znaleźć można najaktualniejsze wiadomości o tym co się w Związku dzieje. Gazetek związkowych w Regionie Świętokrzyskim jest tyle, że je można policzyć na palcach jednej ręki. Podobnie jest w całym kraju. Trzeba z przykrością powiedzieć, że świadomość pracowników co do sprawy związków zawodowych jest bardzo mała, co jest między innymi skutkiem fatalnej polityki informacyjnej Związku. Inną sprawą jest, że pomimo zagwarantowanych konstytucyjnie wolości związkowych założenie związku jest obarczone dużym ryzykiem. Bardzo często pracodawcy tych, którzy decydują się na założenie związku zawodowego zwalniają z pracy i chociaż jest to niezgodne z prawem nie ponoszą oni z tego tytułu żadnych konsekwencji. Wszystkie te elementy – a więc zła polityka informacyjna, mała świadomość pracowników i zagrożenie zwolnieniem z pracy – sprawiają, że w większości zakładów tak w Starachowicach jak i w całej Polsce „Solidarność” jest w niewielkiej ilości firm.
     W tym miejscu można by zadać pytanie: Jak to jest możliwe, że pomimo tego, czego dokonała „Solidarność” ma ona problemy z zaistnieniem w każdym zakładzie pracy. Przecież w normalnym układzie oczywistym by było, że Związek jest tam gdzie są pracownicy i ma duży wpływ na to, co się w tym zakładzie dzieje. Co się stało, że ten wygrany – bo za taką uważa się „Solidarność” - i zasłużony dla Polski Związek ma coraz mniej do powiedzenia? Co się stało, że z dziesięciu milionów stopniał on do około pięćset tysięcy członków? Jak to jest możliwe, że „Solidarność” powtórnie walczy o to o co walczono w roku 1980? Paradoksem na przykład jest to, że w roku 1980 walczono o wolne soboty, a dzisiaj Związek walczy o to, aby od pracy wolne były niedziele. I kolejne pytanie: Czy na przemianach politycznych i gospodarczych Związek zyskał czy stracił? Odpowiedź może być tylko jedna: „Solidarność” straciła i to bardzo dużo i co najgorsze traci nadal.              
    Co by jednak nie mówić to „Solidarność” jest pracownikom wciąż potrzebna. Być może nawet bardziej niż za czasów komuny. Pomimo demokracji, pomimo praw obywatelskich i wolności związkowych pracownik jest przez pracodawcę wciąż wyzyskiwany, a działalność związkowa jest poważnie utrudniona. Trzeba koniecznie dodać, że uzwiązkowienie w Polsce jest na bardzo niskim poziomie, a w zdecydowanej większości firm i zakładów żadnych związków nie ma. To o czymś świadczy.   
Jan Seweryn