Jan Seweryn
Moje wspomnienia z komunizmu
W naszym domu Radia Wolna Europa słuchało się od zawsze, to znaczy odkąd sięgam pamięcią. Ojciec wieczorem włączał radio i kręcił gałką, aby znaleźć miejsce, w którym zagłuszanie było najmniejsze. W naszym domu od zawsze mówiło się o Katyniu, o zagrabionym przez Ruskich Lwowie i Wilnie. Związek Radziecki był dla nas okupantem i wyzyskiwaczem Polski. W pogardzie była Polska Zjednoczona Partia Robotnicza (PZPR). W takich to warunkach kształtował się mój światopogląd polityczny i jak pokazała historia pogląd ten był właściwy.
Pierwszy raz tego czym jest komunizm doświadczyłem – chociaż nie bezpośrednio – gdy dowiedziałem się o masakrze robotników na Wybrzeżu w 1970 roku. Informacje o tych wydarzeniach docierały do mnie właśnie poprzez Radio Wolna Europa. Rok 1970 i 1976 ugruntował mój – delikatnie mówiąc – negatywny stosunek do komuny. W kraju nasilała się bieda, sklepy zaczynały świecić pustkami, a propaganda komunistyczna lansowała hasła „budowania drugiej Polski, która rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej”. Na cukier wprowadzono kartki i otworzono tak zwane sklepy komercyjne, które były znakomicie zaopatrzone, ale ceny w nich były o wiele wyższe niż w sklepach pozostałych. Robotnik mógł do takiego sklepu wejść tylko po to, aby zobaczyć jak wygląda szynka i dobra kiełbasa. Ludzie byli coraz bardziej niezadowoleni, co przejawiło się w 1976 roku strajkami w całym kraju. W nieodległym Radomiu doszło do poważnych zajść ulicznych i spalenia Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Milicja brutalnie rozprawiła się z demonstrującymi robotnikami. Krótkie strajki odbyły się również na niektórych wydziałach Fabryki Samochodów Ciężarowych, w której zacząłem pracować wkrótce po skończeniu szkoły. Po wydarzeniach w Radomiu komuna urządzała tak zwane wiece poparcia dla polityki Gierka. Pamiętam, że taki wiec odbył się również w FSC, ale ja w tej imprezie nie brałem udziału. Jesienią 1976 roku zostałem powołany do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Od pierwszych dni pobytu w jednostce byliśmy szkoleni i przygotowywani do przysięgi. Musiałem uczyć się roty przysięgi, której treść nijak się miała do moich poglądów politycznych, a największy mój sprzeciw budziło przysięgnie na wierność Związkowi Radzieckiemu i Armii Czerwonej. Oczywiście nie sposób było wtedy oficjalnie wyrażać swoje zastrzeżenia, bo mogło by się to źle skończyć. Nie mogłem się jednak pogodzić z tym, że będę składał wiernopoddańcze deklaracje dla Związku Radzieckiego i jego armii. Zastanawiałem się jak się wymigać od przysięgania na wierność okupantowi i po długich przemyśleniach znalazłem sposób, aby tego nie zrobić. Postanowiłem, że podczas przysięgi nie będę powtarzał tej jej części, która dotyczyła znienawidzonego przeze mnie okupanta. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Oczywiście, że nikt nawet nie zauważył, że jakiś tam Seweryn nie przysięga wierności Związkowi Radzieckiemu. O tym wiedziałem tylko ja. Dzisiaj mam tę satysfakcję, że mogę powiedzieć, że ja wierności Związkowi Radzieckiemu nie przysięgałem. Po wyjściu z wojska znów wróciłem do FSC na wydział S4 i podjąłem pracę jako szlifierz.
Tak jak wszyscy pracownicy zostałem zapisany do związków zawodowych, które jednak z prawdziwymi związkami nie miały nic wspólnego. Ale wtedy innych związków nie było, a przynależność do tych, które były, była obowiązkowa i nikt nikogo nie pytał o to, czy chce do związku należeć. Po prostu pracownik przyjmowany był do pracy i od razu stawał się członkiem związku. Wszystkie funkcje związkowe pełnili aparatczycy PZPR. Struktury PZPR były bardzo rozbudowane i sięgały wszędzie. Władzą nadrzędną był Komitet Zakładowy PZPR, dalej były Oddziałowe Organizacje Partyjne (OOP), a na końcu byli tak zwani grupowi partyjni, którzy mieli pieczę nad poszczególnymi placówkami na wydziale. OOP zarządzała tak zwana Egzekutywa. Aparatczycy partyjni mieli przeważnie dobre stanowiska pracy i byli dobrze opłacani. Do PZPR należeli wszyscy kierownicy wydziałów, mistrzowie i brygadziści nie mówiąc już o dyrektorach. Rzadko zdarzało się, aby ktoś z tak zwanych zarządzających nie należał do PZPR-u. Do PZPR należało także wielu robotników i większość administracji biurowej. Tu trzeba wyjaśnić, że jeżeli ktoś chciał mieć dobrą i popłatną pracę, to przynależność partyjna była do tego najlepszą drogą. Trzeba także wyjaśni, że większość tak zwanych zwykłych ludzi zapisywała się do PZPR nie z przekonania, ale właśnie po to, aby mieć tak zwane fory u swojego partyjnego kierownika, czy mistrza. Ludzie tacy nie mieli właściwie zielonego pojęcia do czego należą, chociaż zdarzali się i tacy, którzy wychwalali komunizm i nie przyjmowali żadnej krytyki, bo po prostu nie byli w stanie nic zrozumieć. Były to tak zwane betonowe łby. Oprócz PZPR w zakładzie istniały także struktury Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej (ZSMP), który był młodzieżówką PZPR. Inną organizacją działającą w zakładzie była Liga Kobiet Polskich (LKP). Organizacjami z dzisiejszego punktu widzenia egzotycznymi, które również prowadziły w przedsiębiorstwie działalność były: Towarzystwo Przyjaźni Polsko Radzieckiej (TPPR) i Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej (TKKŚ). Wszystkie wymienione powyżej organizacje ZSMP, LKP, TPPR i TKKŚ ściśle podlegały PZPR, a wiele osób należało do kilu z nich jednocześnie. Ale w zakładzie była jeszcze jedna organizacja, która miała wiele do powiedzenia, chociaż oficjalnie nie rzucała się zbytnio w oczy. Była to Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej (ORMO), do której należeli najbardziej zaufani i ideologicznie zaawansowani towarzysze partyjni. Jest pewne, że w FSC – tak jak i we wszystkich innych przedsiębiorstwach – działali również Tajni Współpracownicy (TW) Służby Bezpieczeństwa (SB). Ludzi tych nikt jednak nie znał i to było najgorsze, bo z dzisiejszej wiedzy wynika, że były nimi osoby, których nikt by o to nie podejrzewał. Jak wynika z powyższego, przedsiębiorstwo było wysoce skomunizowane tym bardziej, że produkowano tutaj samochody wojskowe, co było powodem, że różne służby miały je szczególnie na uwadze. Nie jest wykluczone, że w FSC działały również wojskowe służby wywiadowcze.
Chociaż przynależność partyjna gwarantowała różnego rodzaju profity, to jednak w zakładzie bardzo wiele osób nie należało do żadnych komunistycznych organizacji, a co więcej była wrogo do nich nastawiona. Niejednokrotnie zdarzało się, że na jednym stanowisku lub obok siebie pracowali towarzysz partyjny i osoba, która nigdzie nie należała. Na gruncie zawodowym trzeba było jednak jakoś koegzystować, chociaż niejednokrotnie podczas rozmów dochodziło do różnego rodzaju wymiany poglądów politycznych i starć. Tu trzeba jasno powiedzieć, że szczególnie w tak zwanej bezpośredniej produkcji członkowie PZPR byli w zdecydowanej mniejszości, co nie znaczy, że było ich mało, bo trzeba pamiętać, że zakład zatrudniał wtedy 18 tysięcy ludzi. Stosunek do PZPR-owców był różny. Przy jednych mówiło się wszystko, ale przy innych człowiek wolał się na niektóre tematy w ogóle nie wypowiadać. Niejednokrotnie bywało, że rozmawialiśmy na jakiś temat polityczny, ale gdy w pobliżu pojawiał się jakiś bardziej aktywny towarzysz, rozmowa nagle się urywała. Było to zachowanie powszechne, wiedziało się co przy kim, można było powiedzieć, chociaż jak wynika z dzisiejszego stanu wiedzy, przekonanie to było z całą pewnością niejednokrotnie bardzo mylące. Dzisiaj dopiero wie się jak funkcjonowała komunistyczna agentura, ale wtedy nie miało się o tym zielonego pojęcia. Dziś wiadomo, że wielu osobom zakładano teczki, a TW prowadzili stałą ich inwigilację.
Ze swoimi poglądami politycznymi nigdy się nie kryłem, tak było w szkole, tak było w wojsku i tak było w pracy. Myślę, że dlatego nikt mi nigdy nie zaproponował wstąpienia do PZPR ani do ZSMP. Oni wiedzieli jakie są moje poglądy na komunizm i całą socjalistyczną rzeczywistość i dlatego pewnie uznali, że należy spisać mnie na straty. Tu muszę powiedzieć, że mój przykład świadczy dobitnie o tym, że ci którzy twierdzą, że do PZPR należeli, bo „musieli należeć”, nie ma nic wspólnego z prawdą. Ja nie należałem i jak już mówiłem, nikt mnie do tego nawet nie próbował namawiać. Powiem więcej, według mnie do PZPR należał ten kto należeć chciał, bo wiązało się to z różnego rodzaju przywilejami. To samo dotyczy uczestnictwa w pochodach pierwszomajowych. Dzisiaj wiele osób twierdzi, że na pochód iść musiało, bo nie miało innego wyjścia. Myślę, że w tym twierdzeniu jest duża przesada. Pewnie były przypadki, że niektóre osoby były przez swoich przełożonych namawiane do uczestniczenia w tych komunistycznych paradach, ale śmiem twierdzić, że nie przyjście nie wiązało się z jakimiś szykanami. Jeżeli chodzi o mnie, to na pochodzie pierwszomajowym byłem tylko dwa razy, a było to wtedy gdy, chodziłem do pierwszej klasy szkoły zawodowej, i gdy odbywałem zasadniczą służbę wojskową. W wojsku to rzeczywiście nie było nic do gadania, bo po prostu zrobiono zbiórkę i całą kompanią pomaszerowaliśmy na pochód. Pierwszy raz na wybory do Sejmu poszedłem, gdy miałem 18 lat, a moje głosowanie polegało na tym, że przekreśliłem na krzyż kartę do głosowania. Drugi i ostatni raz na wyborach byłem w wojsku. Tak jak w przypadku pochodu pierwszomajowego nikt żołnierzy nie pytał się, czy chcą uczestniczyć w wyborach, czy nie. Po prostu załadowano nas na wojskowego „Stara” i powieziono do Ustki, do lokalu wyborczego. Jeżeli dobrze pamiętam, były to wybory samorządowe i nam żołnierzom, którzy byli z całej Polski, kazano głosować na ludzi, których zupełnie nie znaliśmy. Tak jak w poprzednich wyborach, tak i w tych, zagłosowałem przekreślając kartę do głosowania na krzyż. Tu trzeba sobie powiedzieć, że wybory pod rządami komunistów przebiegały zupełnie inaczej niż to jest dzisiaj, bo nie była prowadzona kampania wyborcza, nie wisiały plakaty ze zdjęciami kandydatów, a poza tym, nie było żadnej konkurencji, bo nie istniały jakiekolwiek partie opozycyjne. Głosowanie w zasadzie miało polegać na wrzuceniu kartki do urny, nawet nie trzeba było nic skreślać. Jak podawały ówczesne media, w wyborach udział brało 99,99% obywateli. Wszystko to było oczywiście parodią wyborów i z prawdziwymi wyborami nie miało nic wspólnego, dlatego poza tymi dwoma przypadkami, ja w wyborach nie uczestniczyłem, aż do roku 1989.
O strajkach na Wybrzeżu w 1980 roku dowiedziałem się, rzecz jasna z Radia Wolna Europa. Muszę przyznać, że mniej interesowały mnie postulaty ekonomiczne, a bardziej polityczne, takie chociażby jak zwolnienie więźniów politycznych. Z powodu braku informacji o tym jaki jest cel postulatu o utworzeniu niezależnych związków zawodowych, nie doceniałem jego znaczenia. Dziś słucham z niedowierzaniem, jak ten, czy ów twierdzi, że chciał, aby poprzez związki zawodowe poprawiać kodeks pracy i tworzyć nowe prawa pracownicze. Dla mnie strajki to była walka z komuną i wyraz sprzeciwu wobec polityki PZPR. Dlatego, gdy podpisano porozumienie sierpniowe i można było już tworzyć związki zawodowe, włączyłem się w działalność, ale jak już mówiłem, głównie ze względów politycznych. Dla mnie była to okazja do walki z komuną.
Pewnego dnia, a było to na początku września 1980 roku, gdy wracałem z pracy po pierwszej zmianie, zobaczyłem na murku przed wydziałem S7 człowieka, który czytał jakiś napisany na kartce tekst. Dopiero po kilku latach dowiedziałem się, że był to Henryk Miernikiewicz, który w ten sposób próbował w FSC rozpowszechnić ideę niezależnych związków zawodowych.
Pod koniec września na wydziale zaczęło się zapisywanie do nowych związków zawodowych. Nie znałem ludzi którzy to robili, bo przecież pracowałem tam nie całe dwa lata a jak wiadomo, wtedy w FSC pracowało bardzo dużo ludzi. Ale jednego znałem, był to Józef Gałęza, który był członkiem PZPR i jednocześnie moim mistrzem. Pan ten znany był z tego, że twierdził, że „jest z krwi i kości komunistą”. Podobno było tak, że nie wszedł do kościoła, aby zrobić zdjęcie, gdy jeden z jego pracowników brał ślub. Potem pan Gałęza zawieszał krzyż na ścianie wydziału S4. Po jakimś czasie powstały władze wydziałowe NSZZ „Solidarność” i nastąpiło budowanie dalszych struktur wydziałowych. Na każdej placówce był wybrany, ktoś kto był tak zwanym mężem zaufania z ramienia NSZZ „Solidarność”. Na placówce kół zębatych, na której pracowałem takim mężem zaufania został Stanisław Mazur a ja byłem jego zastępcą.
Pewnego dnia ktoś rzucił hasło, aby pisać postulaty. Więc pracownicy zaczęli pisać. Były to postulaty różnego rodzaju od podwyżki płac po lepsze zaopatrzenie kiosków wydziałowych. Nagle ni z tego ni z owego na wydziale rozpoczął się strajk. Mistrzowie biegali i starali się, co im się zresztą udało, aby pracownicy nie grupowali się i nie łączyli z pracownikami z innych placówek. Na każdej placówce odbyły się spotkania pracujących tam pracowników, na których obecny był kierownik lub któryś z jego zastępców, który analizował postulaty poszczególnych placówek (bo każda placówka miała swoje postulaty) i przeważnie tłumaczył, że nic się w tej, czy tamtej sprawie nie da zrobić. Strajk trwał kilka godzin (do końca zmiany) i zakończył się bez spełnienia postulatów. Następnego dnia niektórzy próbowali jeszcze namawiać do strajku, ale nie znaleźli już chętnych. Dwa dni po strajku na wydziale S4 zaczął się strajk na sąsiednim wydziale ( S1), który został rozpracowany w ten sam sposób. Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się, że strajki te były prowokowane, albo przez dyrekcję zakładu, albo przez SB, a ich celem było, aby uwidocznili się bardziej aktywni pracownicy, którzy dzięki temu mogli być poddani obserwacji, co nie było bez znaczenia patrząc na późniejszy rozwój wydarzeń. Ale to jest tylko moja hipoteza na potwierdzenie, której nie mam żadnych dowodów.
Wkrótce po zarejestrowaniu „Solidarność” podjęła walkę o „wolne soboty”. Pomimo wcześniejszych uzgodnień z rządem realizacja postulatu ciągle się oddalała, dlatego Komisja Krajowa ogłosiła dwugodzinny strajk. Również w FSC strajk taki się odbył. Praca w fabryce została praktycznie całkowicie zatrzymana, pracowali tylko nieliczni. Z każdego wydziału została wyznaczona pewna liczba osób, które miały za zadanie ochronę zakładu. Wydział S4 ochraniał zakład od strony Bugaju. Byłem jeden z tych, który wyznaczony został do tego zadania. Podczas obchodu wyznaczonego odcinka mogłem się przekonać jak ogromny obszar zajmuje FSC. Walka o wolne soboty nie zakończyła się jednak na strajku. Już na najbliższą sobotę Komisja Fabryczna NSZZ „Solidarność” wezwała pracowników aby nie przychodzić do pracy ogłaszając, że sobota jest wolna. W owym czasie w zakładzie funkcjonował radiowęzeł, który był takim zakładowym radiem, które nadawało swój własny program w godzinach przerwy śniadaniowej i po zakończeniu pierwszej zmiany. Cały zakład opleciony był siecią kabli, które docierały do najodleglejszych części zakładu i właśnie tymi kablami dostarczany był sygnał do głośników, które były zainstalowane w halach fabrycznych i pokojach biurowych. Studio, z którego ów program był nadawany, mieściło się w budynku Biura Głównego. W piątek przed sobotą ogłoszoną przez „Solidarność” dniem wolnym od pracy przez radiowęzeł przemawiał dyrektor Banach, który wzywał pracowników do przyjścia do pracy i groził konsekwencjami w razie nieposłuszeństwa, a tuż po dyrektorze komunikat odczytywał Jacek Sadowski, rzecznik prasowy i szef do spraw informacji KF NSZZ „Solidarność”, w którym to komunikacie wzywał do bojkotu zarządzenia dyrekcji. Wezwania dyrektora i Jacka Sadowskiego powtarzane były kilkukrotnie. W zakładzie powstało dość duże zamieszanie, gdyż ludzie nie wiedzieli, kogo mają słuchać, ale w końcu zdecydowana część załogi do pracy się nie stawiła i nie poniosła za to żadnych konsekwencji. Drugi strajk, który ogłosiła KF był strajkiem solidarnościowym, a chodziło o to, aby wesprzeć pracowników szpitala, którzy mieli problemy ze swoim dyrektorem, a którzy z racji swojego zawodu nie mogli sobie pozwolić na strajkowanie. Zamiast nich zastrajkowała FSC, a jednym z postulatów było przywrócenie do pracy zwolnionego pracownika pogotowia i odwołanie dyrektora. Dyrektor szpitala nazywał się Religa i to właśnie od jego nazwiska mówiło się o „strajku o Religę”. Podczas tego strajku zgłosiłem się do ochrony zakładu, a tym razem terenem, który ochraniał wydział S4 była zachodnia strona zakładu. W trzecim strajku jaki przeprowadziła KF nie uczestniczyłem, gdyż miałem wtedy drugą zmianę, a strajk odbywał się w godzinach od 9 do 13. Był to strajk ogólnopolski i po raz pierwszy brały w nich udział rozgłośnie radiowe i telewizyjne, które przerwały nadawanie programu. Na ekranach telewizorów pojawiły się plansze poszczególnych ośrodków telewizyjnych informujące o tym, że strajk trwa. Dla upamiętnienia tego wydarzenia sfotografowałem te plansze i zdjęcia te mam do dnia dzisiejszego. W tym miejscu powiem, że powstanie „Solidarności” spowodowało to, że ludzie przestali się bać i mówili to co myślą, nie obawiali się, że ktoś coś doniesie do kierownika czy mistrza. Przełamany został monopol komunistów na informację. Zaczął się ukazywać ogólnopolski „Tygodnik Solidarność” – którego kupienie w kiosku wymagało niemałych zabiegów – i wiele innych lokalnych gazet. Komisje zakładowe wydawały swoje biuletyny i gazetki, drukowano broszury i książki. Również KF w FSC wydawała cotygodniową gazetkę „Wiadomości Związkowe”, która była rozprowadzana wśród członków związku i która była łapczywie czytana przez wszystkich bez względu na przynależność związkową. Oprócz „Wiadomości Związkowych” KF NSZZ „Solidarność” wydawała „Komunikaty – Wiadomości Dnia”, „Komunikaty” oraz dużą ilość różnego rodzaju plakatów i ulotek. W zakładowej gazecie, która nosiła tytuł „Budujemy Samochody”, „Solidarność” miała wydzieloną całą ostatnią stronę, na której publikowała swoje komunikaty i informacje.
To, że komuna przygotowuje się do zamachu na „Solidarność” widać było już na kilka miesięcy przed wprowadzeniem stanu wojennego. Pierwszą oznaką było skupianie w rękach Jaruzelskiego całej władzy. Jaruzelski będąc najwyższym zwierzchnikiem sił zbrojnych został także premierem (11 luty 1981r.), a później pierwszym sekretarzem PZPR (18 października 1981r). Miał więc władzę absolutną. Drugą oznaką, że coś się dzieje było wysłanie w teren tak zwanych grup operacyjnych złożonych z oficerów LWP, których zadaniem miała być pomoc w rozwiązywaniu problemów w miastach i gminach. W rzeczywistości grupy te przygotowywały się do przejęcia władzy po wprowadzeniu stanu wojennego. Próbą generalną stanu wojennego był atak jednostek specjalnych i ZOMO na strajkujących studentów Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarnictwa w Warszawie. Oznak tych było znacznie więcej, ale dla zobrazowania sytuacji podałem tylko te trzy. Niestety kierownictwo „Solidarności” wydawało się nie dostrzegać tego co się działo, a w każdym razie nie wyciągało właściwych wniosków nie mówiąc już o odpowiedniej reakcji.
13 grudnia 1981 – była to niedziela – obudziłem się dosyć wcześnie i jak to miałem w zwyczaju włączyłem radio, aby słuchać muzyki. Ale zamiast muzyki usłyszałem głos Jaruzelskiego. Początkowo nie słuchałem co ten komuch mówił, bo myślałem, że powtarzane jest któreś z jego wcześniejszych przemówień, ale po chwili zaczęło do mnie docierać, że dzieje się coś niezwykłego. Słuchałem i nie wierzyłem w to, co słyszałem. Stan wojenny kojarzył mi się z wojną, z napaścią Ruskich lub Niemców, a tu okazało się, że dla Jaruzelskiego wrogiem była „Solidarność”. Wstałem ubrałem się i obudziłem całą rodzinę. Włączone zostały wszystkie radioodbiorniki i każdy słuchał w swoim pokoju. Telewizor nie działał, ale około godziny dziewiątej na ekranie pojawił się Jaruzelski ze swoim mrożącym krew w żyłach przemówieniem. Przemówienie to było nadawane na okrągło przez radio i telewizję. Aby dowiedzieć się czegoś więcej o tym co się dzieje w kraju, włączyłem Radio Wolna Europa, ale niestety tym razem zawiodłem się, bo informacje nadawane przez tę radiostację były bardzo ogólnikowe i nie wnosiły żadnych nowych szczegółów. Po prostu blokada była tak wielka, że żadne informacje nie wydostawały się poza granice kraju. Telefony zostały wyłączone, a granice zamknięte. Następnego dnia – w poniedziałek – pracowałem na drugą zmianę. Do pracy dojeżdżałem z miejscowości, Osiny gdzie wtedy mieszkałem. Autobusy MPK kursowały normalnie, więc gdy przyszedł czas pójścia do pracy wsiadłem w autobus i przyjechałem do Starachowic. Jadąc zastanawiałem się co zastanę w zakładzie. Na ulicy Radomskiej, którą jechał mój autobus na wysokości szpitala miejskiego, zobaczyłem zwarty oddział ZOMO. Maszerowali czwórkami prawą stroną ulicy. Oddział liczył około 100 osób. Starachowice wyglądały zupełnie inaczej niż dotychczas, a to dlatego, że ulicami nie jeździły samochody prywatne, których zakaz poruszania się był jednym z rygorów stanu wojennego. Bramę fabryki przekroczyłem bez jakichkolwiek problemów i udałem się na swój wydział. Załoga pracowała normalnie, ale na tablicach ogłoszeń nie było już komunikatów „Solidarności”, lecz wisiały ogromne plakaty z obwieszczeniami o stanie wojennym. Idąc przez wydział natknąłem się na kierownika wydziału Andrzeja Śliwę. Ubrany był w mundur ORMO-wca! Facet przedstawiał komiczny widok, gdyż był gruby i mundur na niego niezbyt pasował. Ludzie pracowali niby normalnie, ale nie była to praca jak co dzień. Odbywały się pokątne dyskusje, które milkły, gdy pojawiał się majster lub któryś z PZPR-owskich aktywistów. Przeszedłem się przez placówkę, na której pracowałem i widziałem, że ludzie patrzą co będę robił. Pewnie niektórzy myśleli, że wezwę do strajku, ale dlaczego miałem to robić ja, a nie ci, którzy byli wybrani do Komisji Wydziałowej. Myślę, że nawet gdybym to zrobił, nikt by mnie nie posłuchał, ponieważ ludzie byli przerażeni tym co się stało. Jeszcze tego samego dnia wydano nam specjalne przepustki, które upoważniały do poruszania się po mieście, po godzinie 22. Tu trzeba powiedzieć, że w całej Polsce wprowadzono godzinę milicyjną, która trwała od 22.00 do 6.00, a przebywanie w tych godzinach na mieście bez specjalnego zezwolenia było zabronione i mogło skończyć się aresztowaniem i ukaraniem w trybie pilnym przez kolegium. Również tego samego dnia wszystkim pracownikom dano do podpisu pismo, w którym informowano o tym, że FSC została zmilitaryzowana, a pracownik jest do dyspozycji kierownictwa i że jego zadania określi bezpośredni przełożony. Nie było przypadku, aby ktoś takiego pisma nie podpisał. Gdy wracało się z drugiej zmiany na ulicach spotykało się liczne patrole złożone z żołnierzy i milicjantów uzbrojonych w pałki i kałasznikowy. Kilkakrotnie patrole takie pojawiły się na wydziałach fabryki. Patrolujący chodzili po wydziałach i bacznie obserwowali pracujących. Pięści same zaciskały się na widok, jak ich nazywaliśmy, pachołków Jaruzelskiego. Gdy przychodziłem do domu po drugiej zmianie od razu włączałem radio i słuchałem Radia Wolna Europa. Słuchanie zagranicznych rozgłośni polskojęzycznych było wtedy zjawiskiem powszechnym, a wiem to na pewno, gdyż codziennie podczas przerwy śniadaniowej, każdy z pracowników dzielił się tym czego dowiedział się z „nasłuchu”. Jedni słuchali RWE, inni Waszyngtonu, Londynu, Watykanu, a nawet Tirany. Radiostacje donosiły o trwających strajkach i protestach. O internowaniach i aresztowaniach. Były to przygnębiające informacje, a mnie osobiście wydawało się, że świat się zawalił. 17 grudnia poprzez stacje zagraniczne dotarła do Polski wstrząsająca informacja o masakrze w kopalni „Wujek”. Wśród pracowników widoczne było przygnębienie, ludzie dopiero teraz uświadomili sobie do czego zdolni są posunąć się komunistyczni bandyci. Pod wrażeniem tragedii górników z kopalni „Wujek” napisałem wiersz, który przedstawiam poniżej:
Znowu rozlegną się wystrzały,
Ludowa władza będzie bić,
Krew znów poleje się po bruku,
Po twarzy znowu spłyną łzy.
Czołgiem rozwalą każdą bramę,
Gazem wyduszą wszystkich w krąg,
A pałą płuca ci odbiją,
Krew twoją zmyją ze swych rąk.
Koło fortuny wciąż się toczy,
Niech zapamięta tyran więc,
Czerwonym śmierć też zajrzy w oczy,
A koło zmiażdży kata pięść.
Chociaż, jak już mówiłem, wprowadzenie stanu wojennego było dla mnie tragedią, to jednak pomimo wszystko, trzeba było jakoś żyć. Dla mnie było to jednak bardzo trudne, gdyż jako człowiek, któremu zawsze leżało na sercu dobro Polski, nie mogłem pogodzić się z tym, co się działo. Wtedy wydawało mi się, że już wszystko jest stracone, bo rzeczywiście tak to wyglądało. Propaganda komunistyczna szalała, podawano mrożące krew w żyłach komunikaty i informacje. Czytano w telewizji zarządzenia i dekrety junty komunistycznej, a były to takie rygory, że praktycznie obywatelowi nic nie było wolno. Wszelki sprzeciw lub bunt zagrożony był karą wieloletniego więzienia, aż do kary śmierci włącznie. Podłą rolę odgrywał „Dziennik Telewizyjny”, w którym redaktorzy ubrani w wojskowe mundury opluwali „Solidarność” i jej działaczy. Powszechnie znienawidzony był rzecznik prasowy rządu niejaki Jerzy Urban, który co wtorek urządzał konferencje prasowe podczas, których kłamał w żywe oczy, a poza tym szkalował ludzi, którym do pięt nie dorastał.
Niedługo po wprowadzeniu stanu wojennego, rozprawiono się z członkami Komisji Wydziałowej NSZZ „Solidarność” naszego wydziału. Wszyscy, oprócz jednego, zostali przeniesieni do pracy na inne wydziały lub musieli się w ogóle pożegnać z pracą w FSC. Przewodniczący naszej Komisji, którym był Michał Krzyżowski, znalazł zatrudnienie w wodociągach miejskich, natomiast wspomniany wcześniej Józef Gałęza przeniesiony na inny wydział, został wkrótce z pracy zwolniony (jedni twierdzili, że za „Solidarność” inni, że za coś ze związkiem niezwiązanego) i pracował w melioracji.
W sklepach były puste półki, został tylko ocet. Do wydziałowego kiosku również niczego nie przywożono i tak jak sklepy na mieście świecił on pustkami. Pewnego dnia przybiegł do mnie jeden z partyjnych towarzyszy i z tryumfem w oczach pokazał mi coś zawiniętego w papier. „Widzisz Janek – powiedział do mnie rozradowany – coś się zaczyna zmieniać, udało mi się w kiosku kupić 10 deko pasztetowej”. Myślałem, że spadnę z krzesła. Ten człowiek cieszył się z tego, że udało mu się kupić kawałek pasztetówki i przekonany był, że są to pozytywne efekty wprowadzenia stanu wojennego! Myślę, że warto jeszcze powiedzieć coś więcej o zakładowych i wydziałowych kioskach. Otóż do kiosków tych, już w późniejszym czasie, zaczęto dostarczać pozakartkową żywność. I tak czasami można było kupić pół kilo cienkiej jak podeszwa i pożółkłej słoniny lub solone masło importowane, aż z Nowej Zelandii, które dostarczane było w wielkich dziesięciokilowych blokach. Czasami zdarzało się, że przywieziono odpady z fabryki produkującej papierosy. Były to połamane papierosy, które miały najrozmaitszą długość, jedne miały kilka centymetrów, a inne kilkanaście, część z nich była porozrywana, a zawarty w bibułkach tytoń porozsypywany. Taki szmelc papierosowy sprzedawano na wagę. Wybrakowane papierosy, tak samo jak stara słonina i solone masło cieszyły się wielkim powodzeniem i kiedy była dostawa, do kiosków nie można się było dopchać. Normalne było, że przerywało się pracę i gnało do kiosku.
W połowie stycznia 1982 roku moja siostra wujeczna wychodziła za mąż, więc bliższa i dalsza rodzina została zaproszona na wesele. Ale tu pojawił się problem, gdyż wesele odbywało się tam, gdzie ona wraz z rodzicami mieszkała, a więc w Świnoujściu. Problem był tego rodzaju, że rygory stanu wojennego nie pozwalały na przemieszczanie się z jednego miasta do drugiego, a także z województwa do województwa. Aby móc wyjechać z województwa kieleckiego do szczecińskiego należało mieć specjalne zezwolenie wydane przez komendę milicji. Zezwolenie takie udało nam się otrzymać i pojechaliśmy w kilka osób. W Świnoujściu należało na komendzie milicji potwierdzić fakt przybycia do tego miasta. W tym czasie ja również zamierzałem się ożenić, a termin ślubu wyznaczony został na 31 lipca 1982 roku. Piszę o tym dlatego, że z tą sprawą wiązały się przeróżnego rodzaju trudności, które dla dzisiejszego pokolenia wydają się nieprawdopodobne lub wręcz komiczne. Jak wiadomo w sklepach nie było dosłownie niczego, a przecież do ślubu i do wesela potrzebne były różne rzeczy. Najważniejsze były obrączki. Ale była to rzecz nie do zdobycia. O oryginalnych obrączkach nie był co marzyć, dlatego gdy dowiedziałem się, że pewna rozwódka chce sprzedać swoją obrączkę kupiłem ją, a złotnik zrobił z niej dwie. Następną sprawą był garnitur do ślubu. W Starachowicach nie udało mi się go kupić, dlatego pojechałem do Warszawy. Wróciłem z niczym. Następnie odwiedziłem Kraków. Tam również sklepy odzieżowe były puste, ale w jednym z nich wisiał cały rząd garniturów. Jest dobrze pomyślałem i zacząłem szukać odpowiedniego dla mnie. Wtedy podeszła do mnie ekspedientka i zapytała, czy mam akt zgonu, bo te garnitury sprzedaje się tylko tym, którzy taki dokument okażą! Tak naprawdę było. I znów wróciłem do domu z niczym. Koniec końców poszedłem do ślubu w tym garniturze, który miałem. Dobrze, że mało w nim chodziłem, dlatego wyglądał jak nowy, chociaż nowy nie był. Należało się również postarać o zezwolenia na przejazd w nocy z województwa kieleckiego do radomskiego, ponieważ trwał stan wojenny, a moja przyszła żona mieszkała w Iłży, a to było już województwo radomskie. Tuż przed rozpoczęciem załatwiania tej sprawy zarządzenie o zakazie przemieszczania się z województwa do województwa zostało zniesione więc odpadł mi chociaż ten problem.
Po Nowym Roku na wydziale pojawiły się pierwsze ulotki. Dostęp do ich źródła miał mój zmiennik Stanisław Mazur. Przynoszone przez Mazura ulotki rozprowadzaliśmy obaj wśród pracowników naszej placówki. Później pojawiły się podziemne gazetki takie jak „Tygodnik Mazowsze”, „Kos”, „Druk” i inne. Nigdy nie interesowałem się skąd Mazur przynosi te materiały, ponieważ w tym czasie im mniej się wiedziało, tym spokojniej można było spać. W marcu, a może w kwietniu 1982 roku Mazur Stanisław poznał mnie z mistrzem na placówce kół talerzowych Mazurem Adamem (zbieżność nazwisk całkowicie przypadkowa), który przynosił na wydział różnego rodzaju ulotki. Od tego czasu kontaktowałem się z panem Adamem i odbierałem ulotki, które rozdawałem zaufanym osobom, jak również rozrzucałem pojedynczo na chodnikach. Kilka razy większą ilość ulotek przekazałem mojemu koledze, którego karnie przeniesiono na hartownię za zerwanie komunistycznego plakatu, Tadeuszowi Plewie. Jednym z miejsc, gdzie lubiłem rozrzucać ulotki, był park miejski. Spacerując alejkami i dyskretnie się oglądając rzucałem ulotkę i skręcałem w innym kierunku. W ten sam sposób rozrzucałem, także gazetki, które wkładałem do kopert i pozostawiałem na środku parkowych dróżek. Było mało prawdopodobne, aby ktoś takiej koperty nie podniósł, sprawdzałem to zresztą wracając po kilku minutach tą samą trasą. Nigdy nie zdarzyło się, aby koperta, którą zostawiłem jeszcze leżała. Gazetki i ulotki były przeze mnie wkładane do szafek w szatni wydziałowej, widziałem jak ci, którzy znajdowali je w swoich szafkach, chowali je szybko do kieszeni i udawali, że nic się nie stało. Innym moim sposobem walki z komuną było pisanie kredą różnego rodzaju antykomunistycznych haseł lub rysowanie znaku „Solidarności Walczącej”, szczególnie upodobałem sobie hasło „PZPR barany” i pisałem je, gdzie się dało, nawet w ubikacji wydziałowej. Wiem z całą pewnością, że sprawa tego hasła stanęła na wydziałowej egzekutywie, a towarzyszom polecono obserwować i wykryć dywersanta. Na szczęście nigdy im się to nie udało. Jeszcze wrócę do początku 1982 roku. Otóż wtedy obowiązywały tak zwane stopnie zasilania w energię elektryczną. Podczas obowiązywania 20-tego stopnia zasilania, wyłączano prąd na całych ulicach, na całych wsiach i wstrzymywano produkcję w poszczególnych zakładach. Nie raz zdarzało się, że na drugiej zmianie polecano wyłączyć maszyny na godzinę lub dwie, aby oszczędzać cenny prąd. Wtedy maszyny się wyłączało, ale aby szkodzić komunie włączało się różnego rodzaju grzejniki i elektryczne maszynki do gotowania. Jedną z form sprzeciwu wobec rzeczywistości stanu wojennego był bojkot prasy, do którego wzywało podziemie, a objawiał się on tym, że w środę nie kupowało się gazet. W ulotkach, które do nas docierały, kilkukrotnie wzywano do strajku, wezwania takie przekazywane również były przez zagraniczne stacje radiowe, ale w FSC nigdy się taki strajk nie odbył. Wprawdzie na wezwanie do strajku (13.05.1982 r. – 15-to minutowy strajk w godzinach 12.00 do 12.15) wyłączyłem maszynę pozorując jej awarię, ale chociaż rano rozmawialiśmy o tym z kolegami, nie zrobił tego nikt więcej. Wkrótce pojawił się kierownik Matyjasik i zapytał czy strajkuję, odpowiedziałem, że mam awarię maszyny. „Ty Seweryn nie kombinuj, bo ja wiem o co chodzi i bierz się do roboty”- powiedział kierownik. Cóż było robić, wziąłem się więc do roboty tym bardziej, że jak już mówiłem, nikt więcej się do mnie nie przyłączył. Dzisiaj już nie pamiętam dokładnie jak się to odbyło, ale myślę, że warto wspomnieć, że w połowie roku 1982 przeprowadziliśmy w wydziale S4 sondaż co do możliwości przeprowadzanie strajku. W ankiecie należało odpowiedzieć na kilka pytań m.in. jaką formę ma przybrać strajk i do jakiego momentu należy go prowadzić. Kto był inicjatorem tego sondażu i czy odbył się on również w innych wydziałach FSC oraz jakie były jego wyniki, nie wiem. W ulotkach wydawanych przez starachowickie podziemie oprócz wezwań do strajków wzywano także, aby 13 dnia każdego miesiąca starachowiczanie spacerowali ulicą Manifestu Lipcowego (dzisiaj Armii Krajowej), miał to być widoczny wyraz oporu społecznego w miarę bezpieczny dla jego uczestników. Wszak spacerować chodnikami mógł przecież każdy. Jak donosiły zagraniczne radiostacje taka forma protestu stosowana była z powodzeniem w wielu miastach. W takich spacerach uczestniczyłem dwukrotnie, ale nie były one zbyt liczne i trudno było właściwie zorientować się, czy jest to zorganizowana akcja, czy po prostu normalny ruch uliczny. 28 lub 29 sierpnia, gdy przyszedłem do pracy dowiedziałem się, że aresztowano Adama Mazura i Waldemara Witkowskiego z naszego wydziału. Chodziły słuchy, że na innych wydziałach również były aresztowania. Dzisiaj wiadomo, że aresztowano wtedy Edwarda Dudka, Romana Wysiadeckiego, Andrzeja Radeckiego, Tadeusza Wiktorowskiego i Bogusława Żmudzińskiego. Nie minęło wiele czasu, gdy między maszynami zobaczyłem milicyjne mundury. Funkcjonariusze przeprowadzali rewizje w szafkach narzędziowych u pracowników na placówce kół talerzowych, gdzie mistrzem był Adam Mazur. Widząc milicjantów 25 metrów od mojej maszyny struchlałem – w mojej szafce narzędziowej miałem cały plik ulotek, które dwa, czy trzy dni wcześniej otrzymałem od Mazura. Niewiele myśląc zawinąłem te ulotki w szmatę i wepchnąłem między zbiornik na chłodziwo a maszynę. Na szczęście milicjanci u mnie rewizji nie prowadzili. Dzisiaj można powiedzieć, że otarłem się wtedy o więzienie. Jednak ani Mazur ani Witkowski nikogo z naszego wydziału nie wydali. Aresztowano tylko ich. Na 31 sierpnia podziemie wezwało do manifestacji na Alei Manifestu Lipcowego. W tym dniu byłem z wizytą u teściów, którzy mieszkali na ulicy Na Szlakowisku i około godziny 19 wracałem z żoną do domu na ul. Nowowiejską, ale wiedząc, że ma się odbyć manifestacja postanowiłem, że pójdziemy na przystanek autobusowy koło Manhatanu, a przy okazji zobaczymy, czy coś się w mieście dzieje. Nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego, wszak wszystkie poprzednie wezwania do manifestacji nie odniosły skutku. Ale tym razem było inaczej. Chodnikiem biegnącym obok „falowca” szła duża grupa ludzi, która u zbiegu ulic Aleja Manifestu Lipcowego i Na Szlakowisku zaczęła przechodzić na drugą stronę ulicy. Ktoś jednak tak pokierował ludźmi, a może było to spontaniczne, że tłum nie wszedł na chodnik, lecz pomaszerował początkowo prawą stroną ulicy, a później już całą jej szerokością w stronę komendy Milicji Obywatelskiej. Wraz z żoną dołączyliśmy do kolumny i wkrótce znaleźliśmy się w jej czołówce. Gdy doszliśmy do komendy, pochód zatrzymał się i w stronę budynku rozległy się gwizdy. Potem nastąpiły okrzyki „Solidarność, Solidarność” i „Precz z komuną”. W całym budynku komendy nie paliło się nawet jedno światło. Okna były ciemne, ale w pokojach byli milicjanci, a zdradzały ich ogniki papierosów, które palili. Byli i obserwowali, nie przewidzieli jednak, że blask palonego papierosa będzie z ulicy widoczny. Skandując antykomunistyczne hasła pochód, do którego dołączali wciąż nowi ludzie, ruszył dalej i zmierzał w stronę Domu Partii. Niektórzy z uczestników manifestacji zaczęli mówić, że trzeba komunistom powybijać szyby, ale zostali przez innych doprowadzeni do porządku. Przed Domem Partii rozległy się ogłuszające gwizdy i okrzyki „Precz z komuną”. Następnie ulicą Krywki przeszliśmy obok ówczesnego PDT-u, następnie skręciliśmy w ulicę Krzosa i obok tak zwanego „ubelisku” i NBP poszliśmy w stronę komendy milicji. Na chodnikach stało mnóstwo ludzi, jedni pozdrawiali nas i wznosili palce w kształt litery V, inni przyłączali się do nas, ale byli i tacy (szczególnie kobiety), którzy płakali i mówili, że milicja nas pozabija. Gdy ponownie doszliśmy do komendy, przed jej bramą stało kilku wystraszonych milicjantów, których zadaniem było nie dopuścić manifestantów do wejścia budynku. Kilku innych równie wystraszonych milicjantów odgradzało ulicę Aleja Manifestu Lipcowego od ulicy Na Szlakowisku i kierowało pochód w stronę Manhatanu. Przestrach milicjantów był uzasadniony, gdyż nie stanowili oni żadnej siły wobec około 2,5-tysięcznego tłumu. Jadąc wolno pośród manifestacji, do komendy podjechał radiowóz milicyjny, którego pojawienie spotkało się z naszym gwizdaniem. Pochód zmierzał ulicą w stronę Manhatanu. Uważając, że nic więcej się już nie wydarzy, poszliśmy z żoną na przystanek autobusowy, bo było już ciemno i trzeba było wracać do domu. Podczas jazdy autobusem przysłuchiwałem się temu, co mówią pasażerowie. Ludzie byli pełni euforii, dzielili się ze sobą wrażeniami z tego, w czym brali udział i wcale się z tym nie kryli. Ktoś mówił, że mógł wreszcie wykrzyczeć swój sprzeciw wobec tego co się wtedy w Polsce działo. Jeżeli chodzi o mnie, to czułem się wspaniale. Po załamaniu i przygnębieniu, jakie spowodowało wprowadzenie stanu wojennego i aresztowaniach, jakie odbyły się w FSC wróciła nadzieja, że może jeszcze nie wszystko jest stracone. I najważniejsze, to o czym mówił mój współpasażer, nareszcie mogłem wykrzyczeć to, co mnie bolało. Zdawałem sobie sprawę z tego, co się w tym dniu mogło dziać w całej Polsce. No, bo jeżeli w „takich” Starachowicach mogło dojść do demonstracji, to w miastach takich jak Gdańsk, Warszawa, czy Wrocław, musiało być bardzo gorąco. Po przyjeździe do domu od razu włączyłem Wolną Europę i słuchałem doniesień z Polski. Jak przewidywałem w kraju doszło do ogromnej ilości potężnych demonstracji i starć z milicją. Telewizja pokazywała te wydarzenia i odpowiednio je komentowała. To, że w Starachowicach nie doszło do starć z milicją, było spowodowane tym, że władza wiedząc, że poprzednie manifestacje nie doszły do skutku, myślała, że tym razem będzie tak samo, dlatego więc wszystkie siły milicyjne ze Starachowic i ZOMO z pobliskiego Zębca skierowane zostały do tłumienia manifestacji w Kielcach. Ale myliłby się ten kto by sądził, że wszystko skończyło się bezboleśnie. Dopiero później okazało się, że podczas manifestacji milicja z ukrycia fotografowała jej uczestników. Fotografie zostały wykorzystane do identyfikacji osób biorących udział w manifestacji. Osoby te, były rozpoznawane przez szpicli, a ich sprawy kierowane w trybie pilnym do kolegium do spraw wykroczeń, które wymierzało im wysokie kary pieniężne. W ten sposób ukarano przynajmniej 12 osób. Informacja o skazanych, na wniosek Urzędu Miejskiego w Starachowicach, ukazała się w gazecie „Słowo Ludu”, co miało na celu zastraszenie społeczeństwa miasta. Następna manifestacja, do której wezwało starachowickie podziemie, do skutku już nie doszła (prawdopodobnie miała się ona odbyć 13 września 1982r), gdyż w tym dniu miasto zostało dosłownie spacyfikowane. Do Starachowic ściągnięto ogromne siły milicyjne. Ulice patrolowali uzbrojeni milicjanci. Pod bramami FSC, ale myślę, że także pod bramami innych zakładów, przejeżdżały milicyjne samochody z pootwieranymi drzwiami, w których siedzieli ZOMO-wcy i ostentacyjnie trzymali w rękach kałasznikowy. Koło stadionu miejskiego ustawiono większą ilość tak zwanych „bud” służących do przewożenia aresztowanych. Kolejna manifestacja zaplanowana na 10 listopada 1982 r. o godzinie 15.00 koło przychodni przyzakładowej na ulicy Radomskiej, również się nie udała, gdyż okolice przychodni patrolowane były przez dużą liczbę patroli milicyjnych. Po tych nieudanych manifestacjach, więcej już do nich nie wzywano.
8 października 1982 roku „Solidarność” została zdelegalizowana. Wkrótce we wszystkich zakładach pracy rozpoczęło się tworzenie tak zwanych nowych związków zawodowych. Tworzeniem owych związków zajmowali się aparatczycy partyjni, a odbywało się to pod dużą presją wywieraną na pracowników. W zapisywanie do, pogardliwie nazywanych WRON-ich związków, bardzo zaangażowani byli mistrzowie, którzy w większości byli członkami PZPR. Mistrz taki przychodził do pracownika i mówił: „Ja ci dobrze radzę, zapisz się dla swojego dobra”. Zachowanie pracowników w tej sprawie było różne. Członkowie PZPR zapisali się wszyscy, bo tak im kazała partia, ale ci, którzy nie należeli nigdzie, opierali się, jedni dłużej, inni krócej. Zależało to od odporności psychicznej danego pracownika i od jego zaangażowania w „Solidarność”. Pomimo nacisków, duża część pracowników mojego wydziału, do reżimowych związków, jednak się nie zapisała. Jeżeli chodzi o mnie, to nikt mi wstąpienia do komunistycznych związków nie zaproponował, raz tylko przyszedł do mnie brygadzista i powiedział mi w zaufaniu, że rozmawiano o tym czy Seweryn zapisałby się. „Ja powiedziałem – mówił mi ów brygadzista – że Seweryn to, nadaje się do komitetu strajkowego, a nie do nowych związków. Dopiero później – ciągnął dalej – zorientowałem się, że mówiąc w ten sposób mogłem ci zaszkodzić”. „Nie martw się pan panie Wacku – powiedziałem – mnie to już nic zaszkodzić nie może. Dobrze pan zrobił, że pan powiedział, że ja do takich związków się nie nadaję”.
Wydziałowa komuna miała się dobrze. Towarzysze spotykali się na zebraniach, które odbywały się podczas pracy i na których to zebraniach otrzymywali bułki z pasztetową lub mortadelą. Śmialiśmy się z nich (oczywiście w zaufanym gronie), że na te zebrania chodzą, aby się najeść poza kartkowym przydziałem. Jeden z naszych kolegów zażartował z zebrania partyjnego do niewłaściwej osoby i to się dla niego źle skończyło. Pracująca na maszynie obok niego pewna pani, która była żoną milicjanta, zameldowała, gdzie trzeba i nasz kolega, już następnego dnia, został przeniesiony do ciężkiej pracy na Zakłady Dolne. I tak miał szczęście, bo mogli go zwolnić dyscyplinarnie, a na dodatek pociągnąć do odpowiedzialności karnej.
Pewnego razu, gdy pracowałem na drugiej zmianie, nagle włączony został zakładowy radiowęzeł i spiker zmartwionym głosem poinformował, że zmarł pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego towarzysz Leonid Breżniew. „Hura” – krzyknęliśmy z Antkiem Puchałą i odtańczyliśmy taniec zwycięstwa, który szybko musieliśmy zakończyć, bo na horyzoncie pojawił się brygadzista. Dzisiaj nasza reakcja na wiadomość o śmierci tego człowieka, może się wydać nieco dziwna, ale na owe czasy dla Polaków (oprócz komunistów) była to wiadomość bardzo pomyślna. Myślę, że warto także wspomnieć, że któregoś dnia przyszedł do mnie mój mistrz i powiedział ku mojemu zaskoczeniu, że do Suchedniowa przyjeżdża Wałęsa. „Mówię ci o tym, bo wiem, że ciebie to na pewno będzie interesowało” - powiedział do mnie. Zastanawiałem się skąd ma on takie informacje. Dopiero później okazało się, że jego brat był porucznikiem starachowickiej Służby Bezpieczeństwa. Również później okazało się, że brat jednego z brygadzistów, także był porucznikiem SB.
Po ślubie zamieszkaliśmy z żoną w wynajętym mieszkaniu na ulicy Nowowiejskiej. Mieszkanie to składało się z maleńkiej kuchenki i maleńkiego pokoiku. Gdy do pokoju wstawiliśmy meble zostało około 2m2 wolnej przestrzeni. Tu jeszcze warto wspomnieć, że tym, którzy zawarli związek małżeński przysługiwał tak zwany „kredyt dla młodych małżeństw”. Była to pożyczka w wysokości 15 tys. zł., lecz nie same pieniądze były ważne (bo prawdę mówiąc nie otrzymywało się pieniędzy, ale książeczkę z talonami), lecz to, że można było kupić za te talony deficytowe towary. Oczywiście zakupy te nie odbywały się z dnia na dzień, bo chociaż dla „młodych małżeństw” były specjalne preferencje, to w sklepach nie było towaru. Dlatego „młodzi małżonkowie” robili obchód miasta i zapisywali się w poszczególnych sklepach na interesujące ich towary, czyli na wszystko. Zapisaliśmy się więc w jednym sklepie na regał pokojowy, w drugim na pościel, firanki i ręczniki, w następnym na telewizor, w innym na pralkę, a w PDT na wersalkę. I tu już skończyły się pożyczkowe pieniądze. Zapisanie się na listę w sklepie nie oznaczało, że można było przyjść i kupić dany artykuł. Nic podobnego. Należało biegać po sklepach i dowiadywać się, kiedy będzie dostawa towaru. Żona, która wtedy nie pracowała, niejeden dzień spędziła w uprzywilejowanych kolejkach dla „młodych małżeństw”. Oprócz tych kolejek były również inne kolejki, także uprzywilejowane, dla kobiet w ciąży i inwalidów, a także zwykłe kolejki, w których mógł stanąć każdy, kto miał czas. W tych zwykłych kolejkach prym wiedli emeryci i renciści. Ci mieli dużo czasu i kupowali wszystko, co akurat przywieziono. Często zdarzało się, że taki emeryt wynajmował się (oczywiście za pieniądze) do stania w zastępstwie, kogoś kto nie miał czasu stać, a miał pieniądze, aby kupić towar i jeszcze zapłacić emerytowi za pilnowanie kolejki. Jeszcze coś o kolejkach. Kolejki były we wszystkich sklepach, bez względu na to, czy był to sklep spożywczy, chemiczny, gospodarstwa domowego, monopolowy, księgarnia itp. Gdy się widziało kolejkę oznaczało to, że w sklepie jest jakiś towar! Biegło się wtedy i dowiadywało się co jest i ile można danego towaru kupić. Największą popularnością cieszyły się oczywiście kolejki w sklepach spożywczych. Stawało się w takiej kolejce i kupowało dajmy na to dziesięć jajek (bo po tyle sprzedawano) lub ćwierć kilo masła na wagę. Po zakupie stawało się na końcu kolejki i podchodziło do lady ponownie. Niektórzy stali dotąd, aż wysprzedano wszystko. Dantejskie sceny działy się w sklepach monopolowych, bo oczywiście wódki również brakowało. W Starachowicach było kilka sklepów monopolowych, a znajdowały się one w pawilonie w Starachowicach Dolnych, w PDT-cie, pod „Bistro” na Alei Manifestu Lipcowego i na ulicy Kolejowej. Dostawy do tych sklepów odbywały się w ściśle określone dni, a było to tak, że każdego dnia tygodnia alkohol dostarczany był do innego sklepu. W dniu dostawy w danym sklepie ustawiała się kolejka i ludzie czekali kilka godzin (alkohol sprzedawano od godziny 13.00), aby wykupić przysługujące na kartkę pół litra wódki. I tu również przodowali staruszkowie i staruszki, którym, jakżeby inaczej, wódka była do życia niezbędna. W kolejkach dochodziło do ostrych przepychanek, gdyż dziadkowie wypierani byli przez różnego rodzaju grupy spragnionych meneli. Do łamania kości dochodziło, gdy była dostawa bezkartowego wina marki „jabol”. Niejednokrotnie zdarzało się, że napierający tłum przesuwał ladę sklepową, dlatego aby się tego ustrzec, w sklepie na ulicy Kolejowej ekspedientki podawały butelki wina przez zamknięte w drzwiach kraty. Wódkę musieli w zasadzie kupować wszyscy, nawet niepijący, gdyż każdy dostawał kartkowy przydział alkoholu, a poza tym wódka była idealnym załącznikiem, który pozwalał załatwić inny trudno dostępny towar. Tylko niewielka część osób niepijących (między innymi i ja) korzystała z możliwości zamiany wódki na czekolady lub cukierki czekoladowe. Napicie się piwa, również nie było sprawą prostą. W Starachowicach było kilka piwiarni, które były dosłownie oblegane przez tłumy pijaczków i meneli. Normalny człowiek nie mógł się do lady dopchać, bo ci stali bywalcy przepuszczali jedni drugich i tak było bez końca. Ci, którzy jednak się dopchali, brali piwo do plastikowych kanistrów, różnego rodzaju baniek i butelek na mleko. Oczywiście jeżeli piwo jeszcze było, bo piwa również brakowało. Jeżeli mówię o piwiarniach, to myliby się ten, kto by pomyślał, że wyglądały one tak, jak piwiarnie dzisiejsze. Były to ohydne speluny, w których cały czas kłębiły się tłumy pijaków i meneli. W powietrzu unosiły się chmury dymu papierosowego i alkoholowe wyziewy. Trzeba było nie lada odwagi, aby tam wejść, bo można było oberwać i być okradzionym. Ale innych piwiarni wtedy nie było. Jako wielki miłośnik książek mogę również powiedzieć, że nabycie jakieś wartościowej książki było nie lada wyczynem. Po prostu książek, które nadawałyby się do czytania nie było, a jeżeli była dostawa, to przed księgarniami ustawiały się tasiemcowe kolejki i albo się coś dostało, albo nie. Kupienie encyklopedii lub słownika było niemożliwe. Trzeba było mieć w księgarni, kogoś znajomego, ale ponieważ ja nikogo takiego nie miałem, dlatego raz w tygodniu urządzałem sobie obchód wszystkich starachowickich księgarni (było ich pięć i szósta na terenie fabryki). Przeważnie było to chodzenie bezowocne, ale czasami udawało mi się jednak coś kupić.
Ale wróćmy do moich spraw mieszkaniowych. Ci, którym przyznano tak zwany „kredyt dla młodych małżeństw”, mogli się ubiegać, po spłaceniu połowy kredytu, o umorzenie drugiej niespłaconej połowy. Z tej możliwości korzystali przeważnie członkowie ZSMP. Ja, ponieważ do tego PZPR-owskiego przedszkola nie należałem, o umorzenie kredytu nie ubiegałem się i spłaciłem wszystko co do złotówki. Gdy urodziło się jedno, a w trzy lata później drugie dziecko i trzeba było wstawić łóżeczko, a później drugą wersalkę, dwa metry kwadratowe wolej przestrzeni w wynajmowanym pokoju, tak się skurczyły, że w zasadzie w pokoju nie było już żadnego wolnego miejsca. Będąc w trudnych warunkach mieszkaniowych złożyłem do działu socjalnego FSC, podanie o przydział mieszkania (wtedy zakład dysponował ogromną liczbą mieszkań i wciąż budowane były nowe) i naiwnie sądziłem, że doczekam się swojej kolejki. Lata mijały, a mnie mieszkania nie przydzielano, chociaż wszyscy, którzy podania złożyli, po pewnym czasie je otrzymywali. Dopiero po latach, przez przypadek dowiedziałem się, dlaczego moje starania spełzły na niczym. Otóż podczas likwidacji wydziału S4 w stosie wyrzuconych dokumentów wydziałowych, znalazłem opinię na swój temat, od której uzależniony był przydział mieszkania. Kierownik wydziału, którym był wtedy niejaki Maciej Sobolewski, wystawił mi taką opinię, że mogłem czekać na mieszkanie do śmierci i tak bym go nie otrzymał. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że taka, a nie inna opinia była zemstą komuny za moje poglądy polityczne, z którymi jak już pisałem, nigdy się nie kryłem. Nie miało żadnego znaczenia, że byłem dobrym pracownikiem, że nigdy się nie zdarzyło, abym spóźnił się do pracy, nie mówiąc już o nieobecności. Najmniejszego znaczenia nie miało to, że moje warunki mieszkaniowe były bardzo trudne. Przeszkodą były moje poglądy polityczne i to, że nie należałem do żadnych komunistycznych organizacji. W wynajętym mieszkaniu przemieszkałem dokładnie 10 lat. Były to trudne lata, ale w końcu mieszkanie dostałem w spółdzielni mieszkaniowej, której byłem członkiem.
O panu M. Sobolewskim warto jeszcze napisać coś więcej. Otóż facet ten był jednym z tych, którzy zapoczątkowali w Polsce wprowadzanie tak zwanego brygadowego systemu pracy, który miał być filarem reformy gospodarczej wprowadzanej przez reżim Jaruzelskiego. System ten polegał na tym, że dana grupa pracowników (najczęściej z jednej placówki) miała sama swoją pracą zarządzać, sama wyprodukowane detale sprzedawać, sama ograniczać koszty, ustalać czas pracy całej brygady. Członkowie brygady sami również mieli dzielić między siebie wypracowane pieniądze. Pomysł był szalony, ale taki wtedy panował trend. Kierownik Sobolewski z zapałem zabrał się do wprowadzania w wydziale S4 tego systemu. Nie szło mu to łatwo, a to z powodu ogromnego oporu pracowników, którzy za nic nie chcieli zgodzić się na taki system pracy. Kierownictwo wydziału, a także mistrzowie poszczególnych placówek imali się najrozmaitszych sposobów, aby zmusić poszczególnych ludzi do wyrażenia zgody. Tak więc pracownicy wzywani byli na rozmowy do mistrzów, którzy przekonywali ich jakie to będą mieć z tego profity i korzyści, a jeżeli rozmowa nie przyniosła spodziewanego efektu, pracownik wzywany był do kierownika. Naciski trwały przez kilka miesięcy. W końcu udało im się namówić dwie placówki: kół talerzowych i tak zwanych wajsów. Dłużej opierały się placówki koronek i kół zębatych. Ale i na tych placówkach ludzie zaczęli się wyłamywać, naciski robiły swoje. W końcu okazało się, że na placówce kół zębatych, na której pracowałem, zostało tylko trzy osoby, które nie podpisały zgody na pracę w brygadzie. Byłem to ja, Antek Puchała i Mietek Orczyk. Na zebraniu, które odbyło się na wydziałowej świetlicy, kierownik Sobolewski powiedział, że jeżeli nie chcemy podpisać zgody na pracę w brygadzie, to wszyscy trzej musimy sobie szukać pracy. Wtedy pomyślałem sobie, że jeżeli wszyscy, którzy pracują na kołach zębatych, chcą na własnej skórze odczuć dobrodziejstwo nowego systemu pracy, to i my także nie mamy nic do stracenia. Po krótkiej naradzie wszyscy trzej podpisaliśmy zgodę i brygada ruszyła. Ja zostałem nawet wybrany do 6-cio osobowego zarządu brygady. W brygadzie, w której miałem się nie znaleźć, nie znalazł się jeden z tych, którzy do wstępowania do brygady namawiali, to znaczy mistrz placówki K. Gonciarz, który nie był przez nas lubiany. Podczas wyborów zarządu, które odbywały się w głosowaniu tajnym, tak nam się udało posterować, że pan mistrz przepadł. Konsternacja kierownictwa wydziału była całkowita, a pogłębiało ją jeszcze to, że na kierownika brygady wybraliśmy sobie naszego brygadzistę, który wydawał nam się porządnym człowiekiem. Później okazało się, jak bardzo się pomyliliśmy. Początkowo zarobki w brygadzie wzrosły, gdyż kierownik Sobolewski na zachętę dawał jakieś ekstra pieniądze, a pracownicy zwiększyli wydajność pracy. Sobolewskiego, jako prekursora nowego sytemu pracy, odwiedzali dziennikarze, w prasie ukazywały się o nim artykuły, a on sam, tak jak jemu podobni z całej Polski zaproszony został na pokoje do W. Jaruzelskiego, gdzie jeżeli dobrze pamiętam, został udekorowany jakimś odznaczeniem. Niektórzy z pracowników, którzy pracowali w naszej brygadzie, zaczęli snuć plany, aby pracować nie na jednej, ale na kilku maszynach, co miało spowodować wzrost ich zarobków, a w brygadzie wajsów posunięto się nawet do tego, że zwolniono, jednego czy dwóch pracowników, aby podzielić się ich pieniędzmi. W brygadzie wajsów doszło także do afery, którą zainteresował się prokurator, a to z tego powodu, że członkowie brygady, co miesiąc robili zrzutkę, a zebrane pieniądze przekazywali kontrolerowi jakości, aby ten przymykał oko na jakość wykonywanych przez brygadę detali. Sprawa się wydała i wszyscy pracownicy owej brygady wzywani byli na komendę na przesłuchania. W naszej brygadzie byli tacy, którzy wykonywali ponad 200% normy i żalili się kierownikowi, że mogliby robić więcej, ale nie mają detali do obróbki. Zarobki, które początkowo wzrosły, zaczęły spadać, aż doszło do tego, że któregoś miesiąca nie wzięliśmy premii. Moi współpracownicy zaczynali coraz częściej narzekać, co ja nie bez satysfakcji kwitowałem stwierdzeniem „a nie mówiłem wam?”. Niektórzy przebąkiwali, że należałoby brygadę rozwiązać. Długo się nie namyślałem. Zrobiłem listę i przeszedłem się po placówce. Podpisali prawie wszyscy. Niektórzy ostrzegali mnie mówiąc „Co ty robisz? Przecież teraz to cię już na pewno zwolnią”. „Za co mnie mają zwolnić – odpowiadałem – przecież w regulaminie brygady jest punkt, że można ją rozwiązać w każdej chwili”. Mówiłem tak, ale wcale nie byłem pewien, że tak się nie stanie, ale ponieważ miałem dosyć już tego obłąkańczego sytemu, postanowiłem, że zaryzykuję. O dziwo, kierownik Sobolewski tylko początkowo sprzeciwiał się rozwiązaniu brygady, ale wkrótce zgodził się i nasza placówka znów zaczęła pracować normalnie. Brygady, dzięki którym zasłyną Sobolewski, padały jedna po drugiej, aż w końcu padły wszystkie, tak w S4, jak i w całym zakładzie, bo trzeba dodać, że były one tworzone, także w innych wydziałach FSC. Sobolewski wkrótce zajął się działalnością prywatną. Ten, który chełpił się, że jest komunistą, a do PZPR wstąpił, „aby pomóc partii sobą”, jest obecnie strachowickim biznesmenem.
W 1984 roku dopadła mnie choroba. Kilkakrotnie miałem poważne bóle brzucha i w końcu wylądowałem w szpitalu na oddziale chirurgicznym. Po przeprowadzeniu badań okazało się, że konieczna jest operacja woreczka żółciowego. Po operacji przebywałem jeszcze przez dwa tygodnie w szpitalu i właśnie w tym czasie odwiedzający swoich bliskich, przynieśli informację o porwaniu księdza Jerzego Popiełuszki. Niektórzy mówili, że został on wywieziony do Związku Radzieckiego. Na sali, na której leżałem było radio tranzystorowe więc słuchaliśmy „Wolnej Europy”. Informacje, które nadawała ta rozgłośnia, były jednak sprzeczne i nie można sobie było wyrobić zdania o tym, co się właściwie stało. W końcu jednak, podano informację o znalezieniu zamordowanego księdza. Na pogrzebie księdza Popiełuszki były pielęgniarki ze starachowickiego szpitala i to od nich dowiedzieliśmy się, że było tam pół miliona ludzi. Po wyjściu ze szpitala przebywałem na długotrwałym zwolnieniu lekarskim. Lekarz zalecił mi ścisłą dietę, co wiązało się z problemem, jak taką dietę utrzymać, bo nie wolno mi było jeść niczego pieczonego, niczego smażonego i niczego tłustego. Z wędlin mogłem jeść tylko szynkę lub polędwicę. Dzisiaj utrzymanie takiej diety nie nastręczałoby żadnego problemu, ale wtedy było to problem i to ogromny. W sklepach nic przecież nie było, a jeżeli już coś przywieziono, to starczało tego dla pierwszych kilku osób. Problemu tego nie rozwiązywały kartki żywnościowe. Cóż było robić, żona jechała z samego rana do sklepu i czekała kilka godzin na przywiezienie towaru. Czasami udawało się jej coś kupić, a czasami nie. Różnie z tym bywało.
W czerwcu 1987 roku u wspomnianego wcześnie Antka Puchały, który pracował na sąsiedniej maszynie, przebywali działacze wrocławskiej „Solidarności”. Nie pamiętam, czy byli to członkowie jego rodziny, czy jacyś znajomi, ale wiem, że przyjechali do niego na wakacje. Część z nich była zwolniona z pracy za działalność opozycyjną. Podczas pobytu w Pawłowie, gdzie mieszkał Puchała, ludzie ci, angażowali się podczas mszy odprawianych w tamtejszym kościele. Recytowali wiersze i wygłaszali odczyty. Od nich Antek Puchała dostał wydaną w podziemiu książkę Andrzeja Alberta pt. „Najnowsza historia Polski”, którą dał mi na imieniny. Poprzez niego kupiłem od wrocławiaków tomik wierszy poetki Barbary Sadowskiej noszący tytuł „Wiersze ostatnie”. Barbara Sadowska była matką zamordowanego przez milicjantów w 1983 roku Grzegorza Przemyka. Zmarła niedługo po śmierci swojego syna. Książeczka z wierszami Barbary Sadowskiej kosztowała 170 zł z czego 100 zł przeznaczone było na wybudowanie nagrobka na grobie Sadowskiej i Przemyka.
Jesienią 1988 przez przypadek dowiedziałem się, że przy kościele Wszystkich Świętych na ulicy Radomskiej odbywają się spotkania ludzi, którzy mają zamiar odtworzyć w Starachowicach „Solidarność”. Osobą, która mi o tym powiedziała był Kazimierz Szwagierczak, który pracował w naszym wydziale i jak mówił, był już na kilku takich spotkaniach. Dał mi kilka ulotek, które trzymał w swojej szafce narzędziowej i powiedział w jakim dniu i o której godzinie odbędzie się najbliższe zebranie. Szwagierczak nie był zainteresowany działalnością związkową, a jak się później dowiedziałem, na zebraniu znalazł się tylko dlatego, że namówił go jego kolega Adam Krupa. Po przekazaniu mi kontaktu Szwagierczak już nie interesował się tym, co się dalej dzieje przy kościele Wszystkich Świętych. O tym, że w Starachowicach odbywają się zebrania „Solidarności”, poinformowałem dwóch moich kolegów, z którymi pracowałem i z którymi niejednokrotnie toczyliśmy dyskusje polityczne. Byli to Stanisław Moroń i Piotr Guzak. Gdy przyszedł dzień zebrania, a odbywało się ono po pracy, o godzinie piętnastej, poszliśmy we trzech do salki katechetycznej. Szliśmy trochę z obawą, bo przecież nikogo nie znaliśmy i obawialiśmy się tego, jak zostaniemy przyjęci. Ale nasze obawy były bezpodstawne, ponieważ nikt nikogo nie pytał, kto kim jest i skąd przychodzi. Było to dla mnie niezrozumiałe, bo co to była za konspiracja, gdy przychodził, kto chciał. Szpicle mogli przychodzić także i jest mało prawdopodobne, aby ich tam nie było. Zebranie prowadził szczupły chłopak, który ciągle zerkał do swojego notesu i coś w nim notował. Dopiero później dowiedziałem się, że nazywa się Zbigniew Rafalski. Drugą osobą, która siedziała za stołem prezydialnym, był tęgi chłopak, który wyrażał się bardzo radykalnie, dlatego początkowo myślałem, że to on jest przewodniczącym Komitetu Założycielskiego. Był to Adam Krupa. Na zebraniu można było kupić „Tygodnik Mazowsze”, który nie docierał do mnie już od kilku lat. Prasę rozprowadzał Krzysztof Karkocha. Na drugim z kolei zebraniu, w którym uczestniczyłem Zbigniew Rafalski, pytał o możliwość zorganizowania w FSC strajku. Przedstawiciele poszczególnych wydziałów wypowiadali się, jakie są ich możliwości. Słuchałem tego z niedowierzaniem, bo wiedziałem, że żaden strajk nie może się udać, gdyż ludzie po prostu nie zastrajkują. No, ale cóż ,ktoś miał na ten temat inne zdanie i plany strajku były omawiane przez kilka kolejnych zebrań. Edward Dudek, o którym słyszałem w stanie wojennym, że został aresztowany, przez co zostawił bez opieki kilkoro małych dzieci, powiedział, że on weźmie transparent i pójdzie po wydziałach wzywać do strajku. I na tym właściwie skończyły się plany strajkowe. O trzecim z kolei zebraniu, w którym uczestniczyłem, poinformowałem mojego kolegę Tadka Plewę, a on zabrał ze sobą jeszcze dwóch kolegów, z którymi pracował na hartowni. Byli to Zdzisław Jałocha i Zdzisław Cieśla. Ten drugi, okazał się później osobą zupełnie przypadkową i żadnego pożytku związkowego z niego nie było. W lutym zaczęło się mówić o tym, że wkrótce odbędą się obrady Okrągłego Stołu i że „Solidarność” zostanie zalegalizowana, w związku z tym Rafalski powiedział, że nie należy podejmować teraz działań, które mogłyby doprowadzić do zerwania obrad lub w ogóle do ich nie rozpoczęcia. Chodziło między innymi o strajk. Rafalski stwierdził, co mi się bardzo spodobało, że dla niego „Solidarność” jest świętą sprawą. Według niego walkę o podwyżki płac należy odłożyć do czasu, gdy „Solidarność” zostanie reaktywowana. Z dzisiejszej perspektywy nie było to właściwe posunięcie, gdyż nasz ewentualny strajk, niczemu by nie zaszkodził, a nam mógł przynieść podwyżkę pensji. Te zakłady, które nie czekały, dobrze na tym wyszły. Ale to wie się dopiero teraz.
Na czwartym z kolei zebraniu przy kościele Wszystkich Świętych Zbigniew Rafalski zapytał kogo wydział S4 proponuje na przedstawiciela naszego wydziału w komitecie założycielskim. Koledzy proponowali mnie, ale ja nigdy nie uważałem się za człowieka, który nadaje się na lidera, dlatego zaproponowałem, aby był to Zdzisław Jałocha. Jałocha zgodził się. W trakcie obrad Okrągłego Stołu zaczęliśmy jawną działalność związkową. Ja zająłem się rozprowadzaniem na wydziale ulotek i „Tygodnika Mazowsze”, a Jałocha poszedł do kierownika wydziału i powiedział, że jest członkiem komitetu założycielskiego, to znaczy ujawnił się. Niestety zrobił to jednoosobowo, nie pytając nas o zgodę i dlatego nikt z nas nie był przy tej rozmowie. Na tablicy ogłoszeń Jałocha powiesił informację, że Jan Seweryn zajmuje się rozprowadzaniem prasy niezależnej i od tego czasu przychodziło do mnie wiele osób, aby kupować „Tygodnik Mazowsze”, który ja z kolei kupowałem na zebraniach. Tu trzeba zaznaczyć, że „Tygodnik Mazowsze” nie był rozdawany za darmo, ale był sprzedawany i kosztował 50 złotych. Zainteresowanie prasą niezależną było duże i wkrótce rozprowadzałem wśród pracowników wydziału S4 około 40 sztuk tej gazetki. Na tablicach ogłoszeń i w szatniach rozklejałem ulotki, w których nawoływano do tworzenia NSZZ „Solidarność”. Muszę powiedzieć, że moja działalność była ryzykowna i mogła się dla mnie bardzo źle skończyć, gdyby obrady Okrągłego Stołu zakończyły się niepowodzeniem, ale jak pokazuje stan dzisiejszej wiedzy na ten temat, obrady te były sterowane i skończyć się musiały tym, czym się skończyły, czyli dogadaniem się tak zwanej opozycji z komunistami. No, ale wtedy większość Polaków nie miała o tym zielonego pojęcia. Pierwsze zebranie w wydziale S4 zorganizowaliśmy na drugiej zmianie podczas przerwy, a odbyło się ono w szatni wydziału S1. W zebraniu uczestniczyło około dwudziestu osób. Jak wspomniałem przychodziło do mnie wiele osób, aby kupować „Tygodnik Mazowsze”, zachowanie tych którzy do mnie przychodzili, było różne, jedni robili to jawnie, ale większość zachowywała się bardzo dyskretnie. Po kilku tygodniach ukształtowała się grupa osób, które stale odbierały gazetkę, w związku z tym postanowiłem, że do osób tych będę chodził osobiście i dostarczał im nowe numery. Dzisiaj wiem, że nasze działania na pewno obserwowane były dyskretnie przez kierownictwo wydziału, a także, co jest również pewne, przez komunistyczną agenturę. Ale widocznie mieli przykazane, aby nam nie przeszkadzać, bo nie spotkały nas z ich strony żadne nieprzyjemności. Pewna część pracowników patrzyła na nasze poczynania z dużą rezerwą i obawą. Pamiętam, że gdy pewnego razu zaniosłem gazetki na ostrzalnię do pani Gałęzy i do pana Sokołowskiego, tak się złożyło, że osoby te stały i rozmawiały z pewnym panem, który pracował blisko mojej maszyny. Gdy ten człowiek zobaczył, że się zbliżam z paniką w oczach uciekł z ostrzalni, aby nie być widziany w moim towarzystwie. Tu trzeba wspomnieć, że ostrzalnia była ostoją komunizmu wydziału S4. Pracowali tam przeważnie zasłużeni towarzysze, bo praca tam była lekka i dobrze płatna. Gdy zakończyły się obrady Okrągłego Stołu, przypięliśmy znaczki z emblematem „Solidarności”. Nie wiem jak pozostali koledzy, ale ja czułem się dumny, że noszę ten znaczek. Ale przypinanie znaczków nie było masowe, przypięła je tylko niewielka część pracowników wydziału. Tak samo było później z zapisywaniem się do związku. Nie było już tej spontaniczności co w roku 1980. Nawet ci, co do których wydawało się, że można na nich bezwzględnie liczyć, ociągali się i mówili, że się zastanowią.
Wiedząc, że wkrótce „Solidarność” zostanie zalegalizowana, zacząłem przygotowywać się na dzień, w którym miało to nastąpić. W domu namalowałem około piętnastu plakatów z charakterystycznym napisem „Solidarność”, a Tadeuszowi Łodejowi zleciłem namalowanie tego znaku na dwóch biało-czerwonych flagach. Flagi i plakaty czekały na dzień rejestracji związku. I w końcu dzień ten nadszedł. Zabrałem przygotowane materiały do pracy i okleiłem nimi cały wydział z ostoją komuny, czyli ostrzalnią włącznie. Flagi zawiesiłem obok wydziałowego krzyża, który nienaruszony przetrwał cały stan wojenny. Było to dla mnie wielkie przeżycie. „Solidarność” powróciła. Kilka dni po rejestracji związku wpadłem na pomysł, aby usunąć z wydziału wszelkie znaki PZPR-u. A było ich co niemiara. Pomysł przedstawiłem Jałosze, który zgodził się na mój plan. Umówiliśmy się na wolną sobotę. Przyszło nas kilku, chociaż nie wszyscy, którzy mieli przyjść, przyszli. Byłem ja, był Jałocha, Tadek Plewa, Moroń i chyba ktoś jeszcze. Pozdzieraliśmy plakaty propagandowe, przy pomocy drabiny pozdejmowaliśmy plansze z napisami w rodzaju „PZPR przewodnią siłą narodu”, „Wcielamy w życie uchwały IX Zjazdu PZPR” itp. Zrobiwszy porządek na hali zabraliśmy się za wydziałową świetlicę. Tam haseł komunistycznych było co niemiara, a w centralnym miejscu świetlicy wisiał Lenin w czapce nasuniętej na czoło. Płyty pilśniowe z napisami zostały zerwane, a Lenin zrzucony z wysokości kilku metrów na betonową posadzkę. Zrobiwszy swoje poszliśmy nie niepokojeni przez nikogo do domu. W poniedziałek z samego rana na wydziale zaczął się ruch. Sekretarz POP Lubieniecki biegał i szukał Lenina. Znalazł go, tak jak i pilśniowe płyty z napisami w ustronnym miejscu wydziału, ale nie odważył się go już zawiesić. W taki to sposób wydział S4 został zdekomunizowany. Jak się później okazało żaden wydział nie poszedł w nasze ślady i komunistyczne hasła wisiały na halach jeszcze bardzo długo. Patrząc z perspektywy czasu to dekomunizując wydział zachowaliśmy się bardzo nierozsądnie, bo przecież żadna dekomunizacja w Polsce nie miała być przeprowadzana, co pokazały późniejsze wydarzenia.
Po zalegalizowaniu „Solidarności” w całym kraju zaczęły powstawać Komitety Obywatelskie, które tworzyli ludzie „Solidarności”. Taki Komitet powstał także w Starachowicach. Rozpoczęły się przygotowania do wyborów. Związek wziął na siebie cały ciężar związany z kampanią wyborczą, a przewodniczący „Solidarności” Lech Wałęsa „namaszczał” kandydatów robiąc sobie z nimi zdjęcia, co było widoczną oznaką poparcia. Pojawiło się całe mnóstwo ulotek wyborczych i plakatów. W kampanię wyborczą zaangażowałem się z bardzo mocno. Przynosiłem do domu całe pliki ulotek i plakatów. Ulotki rozdawałem komu się dało, a plakaty kleiłem we wszelkich miejscach, które do naklejania się nadawały. Były to przystanki autobusowe, ściany i płoty. Kampania prowadzona była także na wydziałach fabryki. Ściany wydziałów oklejone były plakatami wyborczymi „Solidarności”. Dzisiaj niejednokrotnie zastanawiam się skąd dopiero co odrodzona „Solidarność” miała tyle pieniędzy, aby przeprowadzić tak kosztowną kampanię plakatowo-ulotkową. Bo jak mówiłem plakatami oblepione było całe miasto, a także wszystkie wsie i miejscowości w pobliżu. I tak było w całej Polsce. Pojawiła się także niezależna gazeta, która nosiła tytuł „Gazeta Wyborcza” i która miała na pierwszej stronie znaczek „Solidarności”. Redaktorem naczelnym gazety został Adam Michnik. Wydawało się, że lepiej być nie może. Na „Gazetę Wyborczą” trzeba było urządzać po kioskach istne polowania, takim ogromnym powodzeniem się cieszyła. Czytało się ją od deski do deski i wierzyło we wszystko, co było w niej napisane. Po kilku miesiącach zauważyłem, że z „Gazetą Wyborczą” zaczyna się dziać coś dziwnego. Zaczęły się w niej pojawiać artykuły o Żydach i inne, w których krytykowano... „Solidarność” i mojego idola Lecha Wałęsę! Wkrótce Wałęsa odebrał „Wyborczej” znaczek „Solidarności” i od tej pory stała się ona, jak to określano, gazetą „niezależną”. (Nie zależała od „Solidarności”). Jeszcze przez kilka tygodni po „uniezależnieniu” się „Gazety Wyborczej” kupowałem ten dziennik, ale widząc, że artykuły stają się dla mnie wręcz nie do zniesienia, zaprzestałem tego. Mając dzisiejszą wiedzę, nie trudno się domyślić, dlaczego „Wyborcza” tak się zachowywała. Dzisiaj wiemy, że większość osób redagujących tę gazetę pochodziła z tak zwanej żydokomuny z redaktorem Michnikiem (prawdziwe nazwisko Aron Szechter) na czele. Cała rodzina Michnika była aktywnie zaangażowana we wprowadzanie po wojnie komunizmu w Polsce, a jego brat Stefan Michnik był stalinowskim sędzią i skazywał żołnierzy Armii Krajowej na kary śmierci i więzienia. Błędem Wałęsy było odebranie „Gazecie Wyborczej” znaczka „Solidarności”, bo Michnikowi należało odebrać nie znaczek ale gazetę, która została założona za pieniądze związkowe. Ale nie był to ani pierwszy, ani ostatni błąd Wałęsy, a prawdę mówiąc należy podejrzewać, że było to celowe działanie, które pozbawiło związek ogólnopolskiej gazety, poprzez którą mógł on docierać z informacją do szerokich kręgów polskiego społeczeństwa.
Na miesiąc przed wyborami zaczęto tworzyć komisje wyborcze. Wszedłem w skład jednej z takich komisji. Lokal wyborczy, w którym mieliśmy pracować znajdował się na ulicy Miodowej. Oprócz mnie w tej samej komisji pracowali także moi koledzy z wydziału. 24 czerwca o godzinie piątej zjawiliśmy się przed lokalem wyborczym. Ale okazało się, że lokal był zamknięty, ponieważ nasz kolega Piotrek Guzak, który był przewodniczącym i miał klucz, zaspał! Trzeba było po niego iść i obudzić. Lokal został otwarty z półgodzinnym opóźnieniem. My, ludzie „Solidarności” mieliśmy przypięte nasze związkowe znaczki. Komuniści, którzy również wchodzili w skład komisji patrzyli na nas bardzo podejrzliwie i szeptali po kątach. Od samego rana do lokalu wyborczego waliły tłumy ludzi, większość z nich pytała, jak głosować na „Solidarność”. Pamiętam jak jeden z głosujących, stary komuch, którego znałem, bo pracował na moim wydziale, wziął karty do głosowania i bez udania się za parawan wrzucił do urny. „Panie, co pan zrobił – zapytałem go – przecież taki głos jest nieważny?”. „Jak to nieważny – odpowiedział zdumiony – przecież zawsze się tak głosowało”. Facet nie mógł pojąć, że skończyły się czasy, gdy nawoływano do głosowania bez skreśleń, a wyniki wyborów znane były jeszcze przed rozpoczęciem głosowania. Z liczeniem głosów zeszło nam do godziny siódmej rano. Wybory zakończyły się spektakularnym zwycięstwem „Solidarność”, która zdobyła tyle, ile mogła zdobyć, czyli 30% mandatów, nie należy wszak zapominać, że nie były to całkowicie wolne wybory. Rano wracając do domu w kiosku kupiłem pierwszy numer reaktywowanego „Tygodnika Solidarność”. Jakież było moje wzruszenie, gdy premierem został Tadeusz Mazowiecki, a rzecznikiem rządu – w miejsce znienawidzonego Urbana – Małgorzata Niezabitowska. Dopiero później okazało się, że pan Tadeusz pisywał paszkwile na kieleckiego biskupa Kaczmarka, gdy był on więziony i sądzony przez komunistów. Nowy rząd przystąpił do działania. Pierwsze co uczynił premier Mazowiecki, to ogłoszenie, że przeszłość oddziela się grubą kreską, co okazało się później nierozliczeniem komunistów za popełnione zbrodnie. Innym dokonaniem rządu była podwyżka cen. Ceny wzrosły o kilkaset procent. Pamiętam, jak wchodziło się do sklepu i z niedowierzaniem patrzyło na kartki wiszące przy towarach. Tu już zacząłem mieć pierwsze wątpliwości, czy wszystko idzie w dobrym kierunku, ale propaganda rządowa twierdziła, że to jest okres przejściowy i że wkrótce nastąpi poprawa, którą odczują wszyscy. Ukuto nawet takie powiedzenie, że aby było lepiej, najpierw musi być gorzej. „Solidarność” roztoczyła na nowym rządem parasol, to znaczy nie krytykowała rządu i nie organizowała protestów, gdy rząd podejmował niepopularne decyzje. Niestety lepsze czasy nie nadchodziły, a wprost przeciwnie pojawiło się bezrobocie, a zakłady były zamykane i sprzedawane obcemu kapitałowi. Odbyły się wybory prezydenckie, w których startował premier Mazowiecki, przewodniczący „Solidarności” Wałęsa, nie znany nikomu Stan Tymiński, a także kilka innych osób. Aktywnie włączyłem się w kampanię Lecha Wałęsy i byłem przerażony, podobnie jak większość Polaków, gdy w drugiej turze miał się on zmierzyć z Tymińskim. Wkrótce po zwycięskich dla Wałęsy wyborach, nowy prezydent zaczął się zachowywać dla mnie niezrozumiale, bo zamiast rozliczyć komunę, zaczął „bronić lewej nogi”, a zamiast komunistów, których miał puścić w skarpetkach, bez skarpetek zaczęli chodzić ci, którzy go popierali. Wałęsa nic sobie nie robił z niezadowolenia społecznego i swoim zwyczajem opowiadał w telewizji różne głupoty, a niejednokrotnie bezczelnie kłamał. Pamiętam, jak po znacznej podwyżce cen energii elektrycznej, w telewizji wypowiadali się ludzie i mówili, że nie będą płacić za prąd, bo ich nie stać. Wtedy Wałęsa stwierdził, że on też nie będzie za prąd płacił, bo też go nie stać. Jakież było moje zdumienie, gdy w kilka dni po tej wypowiedzi telewizja podała, że Wałęsa buduje sobie okazałą willę. W tym momencie powiedziałem sobie dość! Dość kłamstwa, dość popierania Wałęsów, Mazowieckich, Kuroniów, Michników i dość czekania na lepszą przyszłość. Od tego czasu stałem się przeciwnikiem Wałęsy i krytykowałem go, gdzie się tylko dało. Nie wszystkim się to podobało.
Rok 1989 zbliżał się ku końcowi, zbliżał się także13 grudnia pierwsza w „niepodległej Polsce” rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Postanowiłem, że należy ją odpowiednio uczcić. Przygotowałem w domu kilka dużych plakatów, na których napisałem różnego rodzaju hasła m.in. „Nigdy więcej przemocy”, „Stan wojenny pamiętamy”, „Nie zabijaj”, „Dzisiejsza bieda, to efekt rządów PZPR” itp. 13 grudnia wraz z kolegami przykleiliśmy te plakaty w centralnym miejscu wydziału, przy krzyżu, obok którego zawiesiłem flagi narodowe z dwiema czarnymi wstęgami. Niektórzy mniej zorientowani pracownicy przychodzili i pytali co się stało i kto umarł. Trzeba było wyjaśniać. Tak się jakoś złożyło, że na drugi lub trzeci dzień po zawieszeniu plakatów, na świetlicy wydziału S4 odbywało się dwudniowe zebranie PZPR, w którym uczestniczyli najważniejsi towarzysze z FSC. Idąc na świetlicę, musieli oni przechodzić obok tych plakatów. Widocznie ich treść im się nie spodobała, bo następnego dnia plakaty...znikły. Poszedłem z tą sprawą do przewodniczącego Jałochy, który powiedział, że to on zdjął plakaty, ponieważ prosił go o to kierownik. Ręce mi opadły.
W roku 1991 okazało się, że FSC ma zostać „zaorana”, to znaczy zamknięta, jako nie rokująca nadziei na to, że potrafi dostosować się do gospodarki rynkowej. Zakładowa „Solidarność” podjęła strajk okupacyjny, który był wtedy najdłuższym strajkiem w Polsce. Siedzieliśmy w zakładzie 33 dni. Wygraliśmy wtedy, co przedłużyło istnienie zakładu o osiem lat. Niestety zakład ciągle miał problemy z produkcją i sprzedażą samochodów. Następowały ciągłe zwolnienia pracowników. Odbyło się kilka strajków okupacyjnych i ostrzegawczych, ale w końcu zakład został sprzedany Sobiesławowi Zasadzie, który doprowadził do jego całkowitej ruiny. W 2000 roku przedsiębiorstwo podzielono na dwie części, z których jedną sprzedano niemieckiemu koncernowi MAN. Część zakładu, której MAN nie kupił, w krótkim czasie został zamknięta, a wszyscy pracownicy zostali zwolnieni.
Po reaktywowaniu związku w 1989 roku byłem bardzo aktywnym związkowcem. Wchodziłem w skład Komisji Wydziałowej wydziału S4 a także w skład Komisji Zakładowej. Po podziale zakładu zostałem wiceprzewodniczącym Komisji Zakładowej w MAN STAR TRUCK, a pod koniec 2003 roku zostałem wybrany na jej przewodniczącego. Prawie od początku istnienia, bo od 5 numeru, prowadzę gazetkę związkową, która jest kontynuacją gazetki wydawanej przez Komisję Fabryczną i przez Jacka Sadowskiego, i która tak jak tamta, nosi tytuł „Wiadomości Związkowe”. Pisemko to cieszy się wielkim uznaniem pracowników MAN STAR Trucks & Buses, a także innych starachowickich zakładów, do których dociera przez Delegaturę.
Na zakończenie pozwolę sobie na ocenę poszczególnych okresów działalności „Solidarności”. Nie ulega wątpliwości, że w latach 1980-1981 związek nie był typowym związkiem zawodowym, lecz szerokim ruchem społecznym, który miał na celu walkę z komunizmem. Walka ta prowadzona była na różnych płaszczyznach, lecz w owym czasie skazana była na niepowodzenie ze względu na sytuację polityczną w świecie. Ale jednak nawet w tych niekorzystnych dla „Solidarności” warunkach, potrafiła ona odnieść wiele znaczących sukcesów i gdyby nie zdrada do której posunęło się wielu jej liderów, a także rozpracowywanie jakiemu została ona poddana przez komunistyczne służby specjalne, mogło się udać stopniowe poszerzanie obszaru wolności politycznej i społecznej. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że komuna nigdy nie pogodziła się z tym, że istnieje niezależna od niej organizacja. Już podczas trwania strajków sierpniowych zastanawiano się nad wprowadzeniem stanu wojennego i chociaż wtedy nie zdecydowano się na to rozwiązanie, to wkrótce po zakończeniu strajków pełną parą rozpoczęto przygotowania do jego wprowadzenia. Inną sprawą jest, że „Solidarność” została dosłownie naszpikowana agentami i szpiclami, którzy ulokowani zostali we wszystkich, nawet najwyższych, strukturach związku. Nawet przewodniczącemu „Solidarności” Lechowi Wałęsie zarzuca się współpracę z komunistycznymi służbami, co nie jest wykluczone, jeżeli weźmie się pod uwagę jego zachowanie w stosunku do komunistów i obalenie rządu Jana Olszewskiego, gdy ten będąc premierem próbował przeprowadzić lustrację. Co by jednak nie mówić, to lata tak zwanej pierwszej „Solidarności” – były pięknym okresem w historii Polski, a większość Polaków, którzy uczestniczyli w tych wydarzeniach, miała szlachetne intencje. Ja osobiście jestem dumny z tego, że dane mi było brać bezpośredni udział w wydarzeniach lat 1980-1981 i stanu wojennego. Mogę być również dumny z tego, że nigdy nie poszedłem na współpracę z komuną i nigdy nawet się o nią nie otarłem. A myślę, że nie jest to mało.
Stan wojenny był zbrodnią dokonaną nie tylko na „Solidarności”, ale na cały polskim społeczeństwie. Jaruzelski jest dla mnie sowieckim pachołkiem wykonującym rozkazy moskiewskich mocodawców, dlatego powinien być osądzony i skazany za zdradę Polski. Za taką zdradę jest tylko jedna kara. Jeżeli już mówię o Jaruzelskim, to należy też jasno powiedzieć, że ten zdrajca już w latach powojennych walczył z „reakcyjnym podziemiem” (czytaj z patriotami walczącymi z okupantem sowieckim i jego polskimi i żydowskimi sługusami), odpowiada on także za masakrę robotników Poznania w 1956r, robotników Wybrzeża w 1970r., a stan wojenny był ukoronowaniem jego zbrodniczej kariery. Niech mi nikt nie mówi, że stan wojenny był mniejszym złem. Obowiązkiem oficera noszącego polski mundur było stanąć w obronie Polski bez względu na to jakie mogły być tego konsekwencje. No, ale żeby tak postąpić, należało być patriotą, a nie agentem sowieckim o pseudonimie „Wolski”.
Okrągły Stół, który środowiska komunistyczne i tak zwanej konstruktywnej opozycji uznają za wielkie osiągnięcie polskiej demokracji jest dla mnie niczym innym jak zdradą narodową. Mówi się, że podczas obrad Okrągłego Stołu komuniści bezkrwawo oddali władzę. Jest to twierdzenie wręcz kłamliwe, bo przecież średnio zorientowany człowiek wie, że komuna żadnej władzy nie oddała, lecz wprost przeciwnie, poszerzyła jej obszary przejmując na własność całe gałęzie polskiej gospodarki z bankami włącznie. Do obrad Okrągłego Stołu dopuszczeni zostali tylko ci, których komuna chciała dopuści. W większości byli to dawni komuniści, tacy jak Geremek, Kuroń i inni, agenci działający w „Solidarności”, a także ugodowi działacze „Solidarności” z Wałęsą na czele. Na uczestniczenie w obradach Okrągłego Stołu nie pozwolono Annie Walentynowicz, Andrzejowi Gwiaździe, Kornelowi Morawieckiemu i wielu, wielu innym. To co się działo podczas obrad Okrągłego Stołu było tylko farsą, bo prawdziwe ustalenia odbywały się w podwarszawskiej Magdalence, gdzie spotykało się wąskie grono, w skład którego wchodzili generał Czesław Kiszczak, Janusz Reykowski, Aleksander Kwaśniewski, Tadeusz Mazowiecki, Lech Wałęsa, Adam Michnik i jeszcze paru innych. Podczas tych spotkań pito wódkę i dzielono się władzą. To pewnie tam ustalono, że komuna, nigdy za swoje zbrodnie nie zostanie rozliczona i ustalenia te obowiązują do dnia dzisiejszego.
W 1989 roku rozpoczęło się rozmontowywanie „Solidarności”, ale nie robiono tego zbyt pośpiesznie, ponieważ była ona potrzebna do trzymania w ryzach buntującego się społeczeństwa, które ani myślało godzić się na wyprzedaż majątku narodowego i bezrobocie. Chociaż oczywiście nie wszystkim można było sterować, bo jednak wielu związkowych działaczy nie zgadzało się z polityką prowadzoną przez kolejne rządy, stąd strajki i demonstracje, ale to co założono zrealizowano. Wyprzedano majątek narodowy i zamknięto wiele zakładów, co spowodowało ponad 20% bezrobocie. Jasne jest, że zamykanie zakładów i zwalnianie pracowników spowodowało drastyczne zmniejszenie liczby członków „Solidarności” (obecnie związek liczy nieco ponad 700 tys. członków). Ponadto nowe uregulowania prawne spowodowały znaczne zawężenie pola działania związku, a co za tym idzie, spadek jego znaczenia. Bezkarność jaką cieszą się pracodawcy powoduje to, że iluzoryczna staje się ochrona działaczy związkowych. Są oni zwalniani, a procesy sądowe przeciw pracodawcom, ciągną się latami i nie zawsze kończą się przywróceniem związkowca do pracy. Co przeżywa działacz, który doświadcza bezprawnego zwolnienia i wieloletniego procesowania się, wie tylko on. Bardzo złym okresem w historii „Solidarności” był czas, gdy przewodniczącym związku był Marian Krzaklewski, który bezpośrednio zaangażował związek w politykę pod szyldem AWS. Nie dosyć, że „Solidarność” niczego dla siebie i swoich członków nie uzyskała, to na dodatek została obarczona przez społeczeństwo za negatywne skutki polityki prowadzonej przez rząd Jerzego Buzka. Nie lepszym przewodniczącym jest Janusz Śniadek.
Statut związku, który pozwala na bezterminowe pełnienie funkcji przez danego „działacza” powoduje, że znaczna część etatowych związkowców wyalienowała się z tak zwanych mas związkowych i zupełnie nie rozumie czego od związku oczekują jego członkowie i z jakimi problemami my, działacze szczebla podstawowego, musimy się borykać. Aby to zmienić konieczne jest doprowadzenie do tego, aby następowała wymiana kadr związkowych. Inną sprawą są takie zmiany w prawie pracy i w prawie związkowym, aby pracodawcy nawet przez myśl nie przeszło, że może zwolnić chronionego działacza związkowego. Konieczne jest także poszerzenie uprawnień związków zawodowych, co pozwoli na skuteczne wypełnianie misji do jakiej zostały one powołane.
Mam nadzieję, że „Solidarność” nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa i że wkrótce upomni się o to co jej i reprezentowanym przez nią pracownikom słusznie się należy. Potrzebna jest do tego, jak już mówiłem zmiana prawa pracy, ale także zaangażowanie pracowników, a z tym, jak wiemy, nie jest najlepiej. Musimy wziąć przykład z naszej nieodległej historii, z roku 1980, wtedy też wydawało się, że to się nie może udać, a jednak stało się inaczej. Teraz też tak być może. Zobowiązuje nas do tego, krew, która za „Solidarność” została przelana.
Styczeń 2006r.