Zmień na ciemny motyw
2014-08-21T19:34:26+02:00
Czw 21 Sie 2014, 19:34
Zdjęcia
2014-08-21T19:33:45+02:00
Czw 21 Sie 2014, 19:33
Dokumenty
2014-08-21T19:32:53+02:00
Czw 21 Sie 2014, 19:32
Pobierz wywiad
2014-08-21T19:32:22+02:00
Czw 21 Sie 2014, 19:32
Wywiad
Wywiad
Jana Seweryna z
Adamem Mazurem

 
Czy w roku 1980 angażował się Pan w powstawanie „Solidarności”?
Pracowałem wtedy w wydziale S4 Fabryki Samochodów Ciężarowych. Byłem tam majstrem. Na jednym z zebrań nowotworzącego się związku zostałem wybrany sekretarzem Komisji Wydziałowej. Wstąpiłem do „Solidarności”, ponieważ czułem się Polakiem, czułem się w obowiązku zrobić coś dla naprawy państwa. Chcieliśmy zmienić to wszystko co wtedy w kraju było nieprawidłowe, a do zmienienia było właściwie wszystko.
Pamiętam, że był Pan mistrzem na placówce kół talerzowych. Proszę powiedzieć czy brał Pan udział w strajkach organizowanych przez Związek?
Tak brałem udział we wszystkich strajkach, jakie były organizowane w FSC.
Jako mistrz był Pan w niekomfortowej sytuacji, bo przecież sprawując tę funkcję był Pan zobowiązany do wykonywania poleceń kierowników i dyrekcji zakładu, aby przeciwdziałać strajkom. Jak Pan godził te sprzeczności?
Po prostu ignorowałem to, co oni mówią. I dlatego miałem później z tego powodu trudności i zarzuty.
Jednym słowem miał Pan z tego powodu problemy.
Tak, w stanie wojennym zostałem nawet usunięty z tego stanowiska i zaproponowano mi pracę w planowaniu.
Jak Pan ocenia zaangażowanie się w tworzenie Związku Józefa Gałęzy, który też był mistrzem (na placówce kół zębatych), ale jednocześnie był aktywnym członkiem PZPR w wydziale S4?
Byłem zdziwiony tym, że taki aktywista PZPR, – który partii wiele zawdzięczał, bo według mnie nie miał on wielkich kwalifikacji, aby być mistrzem a jednak był i to właśnie, dlatego że był członkiem PZPR – włączył się w tworzenie „Solidarności”.
Gałęza został później wybrany do Komisji Fabrycznej.
Tak. Dziwiłem się, że ludzie nie pamiętali, jaką miał przeszłość i wybierali go do władz Związku.
Jak się dla Pana zaczął stan wojenny?
Był to dla mnie szok. A o tym, że jest stan wojenny dowiedziałem się od żony, która poszła do kościoła na roraty i przyniosła wiadomość, że wprowadzono stan wojenny. Włączyłem radio, ale w głośniku była cisza to samo było z telewizorem. Nie nadawano żadnych audycji.
W poniedziałek poszedł Pan normalnie do pracy.
Tak. Praca w stanie wojennym była obowiązkiem obywateli.
Jak Pan nawiązał kontakty konspiracyjne i z kim?
Pomimo stanu wojennego czułem się członkiem „Solidarności” a ponieważ wiedziałem, że całe kierownictwo Związku w FSC zostało internowane, czułem się w obowiązku coś robić. Nie mogło być przecież tak, że „Solidarność” przestanie istnieć. Poza tym chciałem pomóc tym ludziom, których aresztowano. Uważałem, że „Solidarność” musi dalej istnieć, że pomimo braku statutowych władz ktoś tym Związkiem musi kierować. Uważałem, że nie wolno się tak od razu poddawać i rezygnować ze wszystkiego. Rozmawiałem o tym z przewodniczącym Komisji Wydziałowej, którym był Michał Krzyżowski i on powiedział mi, że pomyśli o tym. Po jakimś czasie Krzyżowski skontaktował mnie z Edwardem Dudkiem. I od tego się zaczęło. Było dwa czy trzy spotkania u mnie w domu, w których udział brał Edward Imiela, Edward Dudek i jeszcze ktoś, ale dzisiaj już nie pamiętam kto to był. Zaproponowano mi współpracę i zapytano czy się zgadzam. Odpowiedziałem, że jestem chętny do działalności konspiracyjnej, bo nie zamierzam się biernie przyglądać temu co się dzieje, a na czym ta działalność będzie polegała to niech oni decydują. Powiedzieli, że będzie to rozprowadzanie ulotek.
Czy brał Pan udział w drukowaniu ulotek?
Nie, ja nie byłem w to wtajemniczony. Ja zajmowałem się tylko kolportażem. Dostawałem te ulotki, przechowywałem je w domu, rozdzielałem na poszczególne wydziały a następnego dnia przynosiłem na zakład i dostarczałem wskazanym osobom, miedzy innymi Romanowi Wysiadeckiemu i Waldemarowi Witkowskiemu.
Nie wiem czy Pan pamięta, ale i mnie Pan te ulotki dawał.
Nie pamiętam. Od tego czasu minęło przecież dwadzieścia pięć lat.
Jak nastąpiła „wpadka”?
O tym, że ktoś z podziemnej „Solidarności” z FSC został aresztowany dowiedziałem się w pracy. Okazało się, że to był Roman Wysiadecki. Nie wpadłem w panikę, nie uciekałem, no bo gdzie się można było ukryć. Mniej więcej po tygodniu zostałem aresztowany.
Ktoś „sypnął”?
Tak. Wysiadecki. Mieliśmy później w więzieniu o to pretensje do niego. Edek Dudek tłumaczył mi, że człowiek jest tylko człowiekiem i, że nie każdy ma taką samą odporność psychiczną na różnego rodzaju naciski. Ja oceniałem to jednak bardzo radykalnie i uważałem, że jeżeli ktoś decydował się na działalność w konspiracji to powinien poczuwać się do odpowiedzialności za tych, z którymi konspirował a nie wydawać współtowarzyszy.
Może musiał?
Mnie też zmuszali a jednak nikogo nie wydałem.
Gdzie Pana przetrzymywano?
Najpierw na komendzie milicji w Starachowicach. Tam dowiedziałem się, że zostali również aresztowani Dudek, Radecki i Witkowski. Oni byli aresztowani kilka godzin wcześniej niż ja. Później wywieziono mnie do Kielc na Bukówkę.
Jak przebiegały przesłuchania?
Było kilkanaście tych przesłuchań. Konsekwentnie do niczego się nie przyznawałem i w żaden sposób nie mogli mnie zmusić do przyznania się. Siły fizycznej wobec mnie nie używali, ale wywierali na mnie presję psychiczną. Mówiono mi, że inni się przyznali więc i ja muszę. Odpowiadałem, że oni się mogli przyznać, ale ja nie mam do czego.
Słyszałem, że podczas przesłuchań był Pan bardzo twardy i nikogo Pan nie wydał. Z naszego wydziału oprócz Pana i Witkowskiego nikt nie został aresztowany.
Tak, w akcie oskarżenia napisano, że odmawiałem przyznania się do winy i nieugięcie się zachowywałem. Taka była o mnie opinia prokuratury. Nie wyobrażałem sobie, że mogłem kogoś „sprzedać”.
Jak Pan ocenia postawę Wysiadeckiego?
Tak oceniam jak się powinno oceniać. Jeżeli się jest w konspiracji to nie ma się prawa wydać drugiego człowieka.
Jaki był wyrok?
Dostałem dwa i pół roku więzienia. Obaj z Dudkiem dostaliśmy po dwa i pół roku.
Ale Dudek nie siedział.
Rozumiałem, że Dudek miał trudną sytuację rodzinną, bo zostawił w domu kilkoro małych dzieci i chyba z powodu tych dzieci został zwolniony. Niewątpliwie ktoś mu w tym musiał pomóc. Ja to wiem. Ale nie miałem do niego o to pretensji.
Gdzie Pana przewieźli po sprawie?
Do Hrubieszowa. Tam było więzienie dla działaczy „Solidarności”. Siedziałem między innymi z Jerzym Kropiwnickim.
Obecnie jest prezydentem Łodzi.
Tak, wiem o tym. Siedzieliśmy w jednej celi i on mnie strzygł, gdy była potrzeba. Był bardzo porządnym człowiekiem.
Jak wyglądało życie w wiezieniu?
Było to normalne więzienne życie. Co było charakterystyczne to to, że wśród „solidarnościowców” panowała jedność, prawdziwa solidarność. Była też nieugiętość, lekceważenie tego co się w Polsce działo i przekonanie, że to wszystko kiedyś musi minąć bo my mamy rację. Uważaliśmy, że to, co robiliśmy było słuszne i że było to dla dobra Narodu i Ojczyzny. W hrubieszowskim więzieniu nie baliśmy się niczego, zachowywaliśmy się tak jak chcieliśmy i robiliśmy co chcieliśmy. Doprowadziliśmy nawet do tego, że strażnicy przestali nas rewidować po widzeniach z rodzinami. Bo początkowo to było okropnie. Rewidowano i nas i nasze rodziny. Pamiętam jak jednego razu żona przywiozła na widzenie naszego sześcioletniego syna i za koszulę powkładała mu paczki papierosów i różne rzeczy do jedzenia, bo dzieci mniej rewidowali. Dorosłych, w tym i moją żonę, rewidowali i to bardzo szczegółowo. Ale później dzięki naszej postawie to się skończyło.
Kiedy Pana zwolniono z wiezienia?
O ja to bym pewnie siedział do końca wyroku. Ale tak się zdarzyło, że mój syn bardzo zachorował i szesnaście dni był nieprzytomny. Wtedy żona obawiając się najgorszego wystąpiła do władz o przerwę w odbywaniu kary abym się mógł z synem zobaczyć, bo jak mówię jego stan był tragiczny. Władze przychyliły się do wniosku i zostałem z wiezienia zwolniony.
Ale do wiezienia już Pan nie wrócił.
Nie, nie wróciłem. Wyszedłem w maju a w lipcu była amnestia.
Co Pan robił po wyjściu na wolność?
Próbowałem wrócić do pracy w FSC gdzie pracowałem ponad dwadzieścia pięć lat. Ale nie chcieli ze mną nawet rozmawiać. Powiedzieli mi, że dla mnie nie ma pracy i koniec. W tej sytuacji zwróciłem się o pomoc do księdza Jędry. Powiedziałem jak sprawa wygląda i on mnie zatrudnił. Zatrudnił także Witkowskiego i Radeckiego. Pracowałem przy kościele od czerwca do grudnia, ale ze względu na mróz praca skończyła się i znów zostałem bez pracy.
Kiedy i dlaczego zdecydował się Pan na wyjazd z kraju?
Byłem bez środków do życia. Do pracy mnie nie chcieli przyjąć, pracowała tylko żona a z jej pensji nie sposób było utrzymać pięcioosobową rodzinę. Tu muszę powiedzieć, że była ona moją drugą żoną, bo pierwsza żona zmarła. Sam zajmowałem się wychowywaniem syna i córki, których miałem z pierwszego małżeństwa. Później ożeniłem się i z obecną żoną miałem syna. No i tak to było, że ani córka nie pracowała, ani syn, ani ja tylko pracowała żona wiec jak widać moja sytuacja materialna była tragiczna, a rodzinę trzeba było jakoś utrzymać. Dlatego zdecydowałem się na wyjazd z kraju.
Czy wyjeżdżając do Stanów Zjednoczonych, wyjeżdżał Pan „w ciemno” czy też miał Pan tam jakieś kontakty?
Nikogo tam nie miałem ani żadnych kontaktów. Jechałem „w ciemno” z tym tylko, że po przyjeździe miałem mieć pomoc w znalezieniu pracy. Wyjazd nasz był przygotowany przez jakąś agencję. Gdy wyjeżdżałem miałem w kieszeni tylko pięćdziesiąt dolarów pożyczonych od kolegi, który nazywał się Korzeniowski Zdzisław.
Czy po przyjeździe do USA znalazł Pan pracę?
Gdy przylecieliśmy zostaliśmy skierowani do hotelu na Manhattanie w Nowym Jorku. Hotel ten nie odpowiadał mi bo był bardzo obskurny, więc zacząłem na własną rękę szukać czegoś lepszego. Dostałem adres do agencji polskiej na Bruklinie, powiedzieli mi jakim numerem metra mam jechać i pojechałem.
A czy znał Pan język angielski?
Ależ skąd. Nie znałem.
No to jak się Pan tam dogadywał?
Różnie, w większości na migi. Nie znałem miasta, ale tam są takie mapy, na których są podane trasy metra i według tych map dojechałem na Bruklin i jakoś znalazłem tę polską agencję. W ajencji spytano mnie o zawód. Wielkiego wykształcenia nie miałem, bo tylko szkołę zawodową i technikum wieczorowe. Wiadomo było, że nie mogę być technikiem, bo nie znałem języka, więc powiedziałem, że jestem tokarzem. Miałem w tym zawodzie duże doświadczenie, bo pracowałem na produkcji na wydziale S3, na prototypowni, na narzędziowni, na wydziale mechanicznym, na Hucie, na wydziale U1 (wydział maszyn i urządzeń specjalnych, gdzie pracowałem przez trzynaście lat) i na S4. Miałem wiec duże doświadczenie. Pani z ajencji powiedziała, że jest praca dla tokarza w jakimś sklepie. Zdziwiłem się, bo nie wyobrażałem sobie pracy dla tokarza w sklepie. Pracownica ajencji zadzwoniła do tego, który potrzebował pracownika i ustaliła, że przyjedzie on do mnie na rozmowę o pracy. Przyjechał i po rozmowie ze mną powiedział, że mnie zatrudni. Powiedział, że da mi za tydzień pracy 210 dolarów.
To był Polak?
Ten, który ze mną rozmawiał był Polakiem i zięciem Białorusina z Mińska, który był właścicielem tego sklepu. Powiedziałem mu, że nie mam gdzie mieszkać, a dojeżdżać z Manhattanu to nie była prosta sprawa. Wtedy on powiedział mi, że przez jakieś dziesięć dni mogę zamieszkać u niego w piwnicy. Ta piwnica była oczywiście przygotowana do zamieszkania, bo Amerykanie urządzają sobie tam spotkania towarzyskie. Mieszkaliśmy tam jedenaście dni. Po tym czasie właściciel domu oświadczył, że nie może nas dłużej trzymać, bo musi prowadzić życie towarzyskie. Spytałem go co ja ma ze sobą począć. Powiedział mi, że znajdzie mi mieszkanie i zapłaci za nie. Bo w Stanach jest tak, że za mieszkanie płaci się z góry za dwa miesiące. Jest to zabezpieczenie dla właściciela mieszkania, na wypadek zniszczenia mieszkania. Miało to wyglądać tak, że on zapłaci za mieszkanie a ja z tych 210 dolarów, które zarabiałem będę 100 dolarów spłacał za to mieszkanie. On nas zawiózł również do polskiego kościoła gdzie spotkaliśmy naszych znajomych z którymi przebywaliśmy w RFN. Byli oni z „Solidarności” ze Śląska.
A skąd wzięliście się w RFN-ie?
Z Polski wyjechaliśmy do RFN-u gdzie przebywaliśmy dwa tygodnie a dopiero stamtąd polecieliśmy do Ameryki. Zakwaterowano nas koło Frankfurtu. Tam pytano nas o znajomość języka, o nasze zawody i tym podobne. I dopiero po zebraniu tych informacji kierowali nas do różnych stanów. Wtedy doznałem pierwszego oszukaństwa. Pomimo tego, że skierowany zostałem do stanu Wisconsin ze względu na to, że podałem, że znam się na obsłudze maszyn, do Wisconsin nie dotarłem. Dolecieliśmy do Nowego Jorku i tam miała być przesiadka na samolot, który leciał do stanu Wiskonsin, ale oświadczono nam, że dalej nie lecimy, lecz zostajemy w Nowym Jorku. Był to mój pierwszy zawód na Ameryce.
Jakie były Pańskie pierwsze wrażenia po przylocie do Stanów?
Czułem się tak jak się czuje mała rybka w oceanie. Bez znajomości języka, bez środków do życia, bez żadnej pomocy, praktycznie bez perspektyw. Gdy wyjeżdżaliśmy obiecywano nam pomoc a w zasadzie byliśmy zdani sami na siebie. Dostaliśmy tylko w pierwszych tygodniach pobytu trzy razy po 70 dolarów. To wystarczało zaledwie na jakie takie wyżywienie, a praktycznie to były żadne pieniądze na czteroosobową rodzinę. Bo było na czworo a więc ja, żona, córka z pierwszego małżeństwa i syn z drugiego małżeństwa.
Ale jednak jakoś się Pan urządził.
Pracę znalazłem jak już mówiłem w tym sklepie. Ale właściciel, który początkowo pomógł mi dając pracę i pomagając znaleźć mieszkanie na warunkach takich jak mówiłem, gdy tylko spłaciłem kwotę, którą on za to mieszkanie zapłacił wymówił mi pracę, bo znalazł innego Polaka, który tę pracę, którą ja wykonywałem za 210 dolarów, zgodził się wykonywać za 150 dolarów. Było to dla mnie bardzo przykre.
I co dalej?
Trzeba było szukać innej pracy. W Nowym Jorku jest sporo Polaków. Poznałem pewnego Polaka, który zajmował się wyszukiwaniem pracowników dla firmy, która zajmowała się naprawą i odnawianiem domów. I w tej firmie zostałem zatrudniony za 5 dolarów na godzinę. Był to chyba czerwiec czy lipiec, upał był straszliwy, temperatura dochodziła do 40 stopni a ja musiałem siedzieć na czubku drabiny na dachu. Pot to mi płynął ciurkiem po plecach. I tak przez 10 godzin dziennie.
Było ciężko?
Okropnie ciężko. Wiedziałem, że długo tak nie wytrzymam, bo miałem już pięćdziesiąt lat i zacząłem rozglądać się za pracą w swoim zawodzie, to znaczy w zawodzie tokarza lub frezera. Znalazłem pracę u pewnego Żyda, który dał mi 4,5 dolara na godzinę. Pracowałem tam przez pewien czas, aż w końcu znalazłem pracę za 7 dolarów na godzinę.
Czy utrzymywał Pan jakieś kontakty z innymi działaczami „Solidarności”?
Próbowałem utrzymywać jakieś kontakty z Witkowskim, ale nic z tego nie wyszło bo każdy zajął się swoimi sprawami. Trzeba było utrzymać rodziny, zapewnić dach nad głową.
Rozumiem, że wyjechaliście razem z Witkowskim.
Nie, my wyjechaliśmy w marcu 1984 roku a on przyjechał chyba w sierpniu.
To w zasadzie kontaktów z działaczami „Solidarności” Pan nie utrzymywał.
Nie utrzymywałem. Jedynie kontaktowałem się z Zarzyckim który był członkiem Zarządu Regionu Śląskiego „Solidarności”.
Czy tęsknił Pan do kraju?
Oczywiście. Cały czas.
Jak Pan przeżywał rozstanie z Ojczyzną?
Jakoś musiałem. Powrotu do Polski nie miałem, bo gdy wyjeżdżałem wpisano mi do paszportu, że jest to wyjazd bez możliwości powrotu. W jedną stronę.
Kiedy Pan po raz pierwszy przyjechał do kraju?
Po dziewiętnastu latach. W 2003 roku.
Teraz pytanie innego rodzaju. Czy po 1989 roku ktoś z władz legalnej znów „Solidarności” interesował się Pańskim losem?
Nikt.
Ani z władz Krajowych Związku, ani z władz starachowickiej „Solidarności”?
Nikt. Dosłownie nikt nie zainteresował się ani mną ani moją rodziną.
Czy ma Pan o to żal?
Tak mam o to żal, bo nikt się ze mną nie skontaktował. Nie zapytał jak mi się powodzi i co się dzieje z moją rodziną. Mam wdzięczność dla tych ludzi z „Solidarności”, którzy doprowadzili do tego, że zwolniono mnie z więzienia, a później pomogli w umieszczeniu w szpitalu w Radomiu mojego syna, który jak mówiłem był w ciężkim stanie. Był nieprzytomny.
Czy wie Pan, którzy to działacze „Solidarności” Panu pomogli?
Byli to działacze z Lublina. W sprawie syna pomagała mi doktor Łukasiewicz i doktor Piotrkowski, który był ordynatorem oddziału intensywnej terapii w szpitalu w Radomiu. Pomógł mi także arcybiskup Macharski.
Czy utrzymuje Pan kontakty z kolegami z którymi działał Pan w Konspiracji?
Nie utrzymuję. Raz tylko spotkałem się z Edwardem Dudkiem.
Jak Pan ocenia to, co się działo w latach 1980-1981?
Było słuszny zryw polskiego społeczeństwa. Tak dalej być nie mogło. Ten system trzeba było zmienić.
A jak Pan ocenia stan wojenny?
Nie rozumiem decyzji generała Jaruzelskiego. Będąc – jak to się on mieni – polskim generałem, jak mógł wypowiedzieć wojnę polskiemu narodowi. To jest karygodne. Ja tak to oceniam i mogę mu to w oczy powiedzieć.
On by się tym nie bardzo przejął, bo on cały czas utrzymuje, że wprowadzając stan wojenny postąpił słusznie.
Jeżeli tak twierdzi to jest świnią.
Czy o taką Polskę, jaką mamy dzisiaj walczyła „Solidarność”? Nie wiem czy się Pan orientuje w sytuacji w kraju, aby mógł Pan odpowiedzieć na to pytanie.
Mniej więcej się orientuję. Bardzo zaszokowała mnie postawa przewodniczącego Wałęsy, który dopuścił do tego, że ludzie nie mają mieszkań, nie mają pracy i środków do życia. Nie do przyjęcia jest dla mnie, że sugeruje się Polakom, aby szukali pracy za granicą. To jest przecież nonsens, bo wykształci się człowieka, państwo za to jeszcze zapłaci a później wygania się go na poniewierkę. W tym kontekście przypomina mi się wiersz Marii Konopnickiej „Wolny najmita”. Tam jest opisane jak chłop brał torbę na plecy i szedł w świat w poszukiwaniu pracy. Tak samo jest teraz.
Ma Pan rację. Dzieje się rzecz niesłychana, bo nawet rząd zachęca do wyjazdu z kraju w poszukiwaniu pracy.
To jest nie do przyjęcia. Niech oni jadą. Ale oni nie wyjeżdżają, bo czują się panami tego kraju. Wyprzedają co tylko się da. Jak tak można? Nie podoba mi się polskie sądownictwo. Jak można ciągnąć sprawy przez dwanaście czy piętnaście lat, tak, aby nie dopuścić do wydania wyroku, a później sprawę przedawnić? To jest celowe działanie.
Co Pan robi obecnie i jakie ma Pan plany na przyszłość?
Jestem na emeryturze. A plany na przyszłość? Chciałbym tu wrócić na stałe. Bardzo bym chciał, bo zależy mi na tym kraju, bo tu się urodziłem, tu pracowałem i tu jest moja rodzina. Ale to nie jest takie proste.
Czemu?
Nie jest proste z tego względu, że w Ameryce mieszkają moje dzieci. Mogą mi powiedzieć, że wyciągnąłem ich za ocean a teraz zostawiam ich a sam uciekam.
Co by Pan chciał powiedzieć na zakończenie naszej rozmowy?
Bardzo usatysfakcjonowała mnie wiadomość, że prezydentem został Kaczyński. Bo jest człowiekiem wykształconym a co najważniejsze Polakiem. To, co mówi przekonuje mnie do niego.
No zobaczymy czy słowa przerodzą się w czyn. Wałęsa też dużo mówił i co z tego wyszło?
Według mnie to Wałęsa jest zdrajcą. Zdradził „Solidarność”. Będąc prezydentem nie pozwolił na rozliczenie komuny. A przecież naród się tego domagał. To się odbija teraz czkawką. Komuna znów doszła do władzy. Rozkradli i rozgrabili majątek narodowy i to jest wina Wałęsy i Mazowieckiego, który odkreślał przeszłość grubą kreską.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.
 
Marzec 2006r.